Wskazała na potężnie zbudowanego Północnika z szopą ciemnych włosów przesłaniających mu większą część twarzy, który siedział między dwoma krenelażami.
– To Brune. Swego rodzaju miejscowa legenda. Vargyr…
– Vargyr?
– My nazywamy takich jak on szamanami – wyjaśniła Pam. – Potrafią, jeśli tylko zechcą, zmienić się w wielkiego niedźwiedzia. A teraz spójrz na tę babkę z wygoloną po bokach głową, tę z tatuażem. To czarodziejka, a dokładniej mówiąc: przywoływaczka. Nazywa się Cora, ale ludzie wołają na nią Tuszowiedźma. Obok niej jest druin Bezchmurny. To ten wysoki z zielonymi włosami i długimi króliczymi uszami. Powiadają, że jest ostatnim ze swojej rasy i że nigdy jeszcze nie przegrał zakładu, a jego miecz, zwany Madrygałem, przecina stal z taką łatwością, jakby to był jedwab.
Chłopak poczerwieniał na twarzy, która nabrała odcienia wiele mówiącego szkarłatu.
– Dobra, słuchaj… – wymamrotał, Pam jednak miała dość słuchania.
– A tam – wskazywała właśnie kobietę stojącą z jedną nogą na blankach wieńczących wóz wysoko nad ich głowami – masz samą Krwawą Różę. Jest liderką Baśni, zbawczynią Castii i najprawdopodobniej najniebezpieczniejszą kobietą po tej stronie Wyldu.
Zamilkła dopiero wtedy, gdy padł na nią cień wielkiego wozu. Nigdy wcześniej nie spotkała osobiście Krwawej Róży, ale słyszała wszystkie pieśni o niej i widziała jej podobizny na plakatach i rysunkach zdobiących każdy zakątek miasta, choć jak się teraz okazało, kreda i węgiel niespecjalnie oddawały faktyczną urodę najemniczki.
Liderka Baśni nosiła czarną matową zbroję ozdobioną czerwonymi wstawkami i tylko jej rękawice lśniły, jakby wykonano je z najczystszej stali. Zostały wykute przez druinów (tak przynajmniej utrzymywano w pieśniach) i stanowiły komplet z bułatami zwanymi Ostem i Cierniem, które spoczywały obecnie w pochwach na jej biodrach. Włosy miała ufarbowane na krwistą czerwień i ścięte krótko na wysokości brody.
Połowa dziewuch w mieście farbowała włosy na ten sam kolor i strzygła się identycznie. Pam również nabyła woreczek szkarłatnych fasolek, które po namoczeniu w wodzie wydzielały czerwony sok, jednakże ojciec odgadł jej zamiary i kazał, by zjadła je na jego oczach do ostatniej. Smakowały jak kawałki cytryny posypanej cynamonem i zabarwiły jej wargi, zęby i język tak mocno, że długo jeszcze wyglądała, jakby właśnie zagryzła jelenia, lecz włosy – pomimo jej najlepszych chęci – pozostały zwyczajnie kasztanowe.
Wóz przejechał, pozostawiając mrużącą oczy Pam, która poczuła się jak oślepiony popołudniowym słońcem śpioch.
Stojący obok chłopak w końcu odzyskał głos, aczkolwiek musiał odchrząknąć, zanim odważył się odezwać.
– No, no, ty naprawdę się na tym wszystkim znasz. Nie skoczyłabyś na jednego do Narożnika?
– Do Narożnika…
– Tak, to tuż za…
Pam ruszyła z kopyta. Nie tylko spóźniła się do pracy, ale też o mały włos złamałaby kolejną zasadę ojca, tę dotyczącą picia alkoholu z obcymi chłopakami.
Akurat tym zakazem niespecjalnie się przejmowała, ponieważ wolała dziewczyny.
Rozdział drugi
NAROŻNIK
Pam znała cztery osoby, na które można się było zawsze natknąć w Narożniku.
Pierwsza z nich, Tera, prowadziła tawernę, uprzednio zaś sama była najemniczką, zanim straciła rękę.
– Ja jej, u licha, nie straciłam! – mówiła, ilekroć ktoś pytał, w jakich okolicznościach to się stało. – Muchomiś wyrwał mi ją i na moich oczach pożarł! Wiem więc dokładnie, gdzie ona jest, leży gdzieś tam w jego dawno zgniłych trzewiach!
Ta wielka, barczysta baba trzymała interes jedną, ale za to żelazną ręką. W tych rzadkich chwilach, gdy nie wyklinała kuchcików i nie opieprzała kelnerek, zajmowała się zniechęcaniem klientów do bitki (zazwyczaj grożąc, że sama da im po ryjach) albo wspominała stare dobre czasy z innymi najemnikami.
Drugą osobą przesiadującą wiecznie w Narożniku był Edwick, jej mąż. Niegdyś bard grupy zwanej Awangardą, zdążył dawno przejść na emeryturę. Odtąd stawał każdego wieczoru na scenie, by sławić wyczyny swoich dawnych kompanów, a znał drań wszystkie poematy i pieśni, jakie kiedykolwiek powstały. Edwick był przeciwieństwem żony: nie dość, że szczupłej budowy, to jeszcze wiecznie radosny, całkiem jak dzieciak na kucyku. Przyjaźnił się z matką Pam i wbrew zasadzie Tucka Hashforda dotyczącej bratania się z muzykami – „Nie ma, kurwa, mowy” – nierzadko po pracy wyjawiał dziewczynie tajniki gry na lutni.
Kolejny był Tiamax, także dawny członek Awangardy. Był arachnianinem, co znaczyło, że posiadał ośmioro oczu (z czego dwoje brakujących kryło się pod przepaskami) i trzy pary rąk, którymi mógł równocześnie witać się, drapać po tyłku i serwować napitki. Jeśli wierzyć Edwickowi, też swego czasu należał do grona nielichych wojowników.
Ostatnim ze stałych bywalców Narożnika był wujek Branigan. Za młodu jeden z najznamienitszych najemników, niezrównany opój i do tego straszny drań. Teraz jednak, prawie dziesięć lat po śmierci siostry – której skutkiem był także rozpad jego dawnej grupy – stał się… Co tu dużo gadać: nadal kradł, nadal chlał i nadal rozrabiał, przy czym do długiej listy jego przywar doszedł jeszcze nieumiarkowany hazard.
Z tego też powodu jego kontakty z ojcem Pam były naprawdę rzadkie, zwłaszcza w ciągu ostatniej dekady. Jeden stracił siostrę, a drugi ukochaną żonę, lecz żałoba po Lily Hashford skierowała ich na dwie odmienne ścieżki życia.
– Pam! – zawołał wujek z balkonu nad kontuarem. – Bądź tak miła i podaj mi jednego.
Dziewczyna odstawiła na poplamioną drewnianą ladę naręcze zebranych właśnie naczyń. Tawerna była tego wieczoru zatłoczona bardziej niż zwykle. Przy barze tłoczyli się pospołu nowo przybyli najemnicy i ci, którzy pragnęli się choć o nich otrzeć. Ogień buchał z trzech palenisk, w głębi sali toczyły się dwie bójki, a obnażony do pasa bard walił w bęben z taką zaciekłością, jakby ten był mu winien kupę pieniędzy.
– Wujek Branigan chce jeszcze jedną whisky – poinformowała Tiamaxa.
– Serio? – Arachnianin pochwycił przyniesione naczynia. Czterema rękami zaczął je płukać, a dwiema kolejnymi otworzył drewnianą wytrząsarkę, by nalać wonnego różowego płynu do wysokiej szklanicy.
– Co to jest? – zapytała kobieta, której ją podał.
– Doda.
– Doda? – Obwąchała drinka. – Capi kocimi szczynami.
– Następnym razem zamów pieprzone piwo, jeśli coś ci nie pasuje – odburknął Tiamax. Wystające z bujnego siwego zarostu żuwaczki poruszyły się w wyrazie irytacji. Jedna z nich była w połowie odłamana, zaklikał więc niezdarnie, zamiast wydać melodyjny dźwięk jak każdy w pełni zdrowy osobnik jego gatunku. Kobieta obwąchała szklankę raz jeszcze, a potem zniknęła w tłumie. Arachnianin w tym czasie osuszał trzy miski naraz, wywijając ścierką. – A jak twój wujek ma zamiar za tę whisky zapłacić, jeśli wolno spytać?
– Powiedz,