Powieść niniejszą dedykuję utalentowanym naukowcom o wręcz mistycznej przenikliwości umysłu, która pozwoliła im spojrzeć na proch powszechnie dostępnych danych, dostrzec w nim diamenty wiedzy i dokonać dzięki nim milowego kroku w nauce. Do tego elitarnego grona zaliczam między innymi Jennifer A. Doudnę oraz Emmanuelle Marie Charpentier, odpowiedzialne za stworzenie technologii edycji genów CRISPR/CAS9 oraz jej licznych permutacji.
Przedmowa
W ciepły letni dzień 17 sierpnia 2012 roku ukazał się kolejny numer czasopisma „Science”, zawierający między innymi artykuł poświęcony mechanizmom obrony immunologicznej u bakterii, opatrzony tytułem tak ezoterycznym, że gospodarze nocnych programów rozrywkowych mogliby z powodzeniem użyć go w monologach wyśmiewających naukową nowomowę. Publikacja tego materiału okazała się przełomem w biologii, na przekór raczej skromnej prognozie zawartej w ostatnim zdaniu, a mówiącej o tym, że „wyżej opisany mechanizm […] ma pewien potencjał w zakresie namierzania genów i modyfikowania genomu”1.
Nieczęsto spotykamy tak kolosalne niedomówienia, ów potencjał bowiem stał się zarzewiem prawdziwej eksplozji przełomowych dokonań. Artykuł w „Science” jako pierwszy przedstawił światu metodę zwaną CRISPR/CAS9, pozwalającą na modyfikacje genetyczne, która powstała na bazie układu odpornościowego bakterii, wykształconego w celu zwalczania wirusów. Owa niezwykła metoda może służyć do wyszukiwania oraz modyfikowania genomu u roślin i zwierząt. Z dnia na dzień zaszła głęboka zmiana – dziś nawet uczeń szkoły średniej, wyposażony w powszechnie dostępne odczynniki i odpowiednio poinstruowany, może nauczyć się modyfikowania genotypu żywych komórek, a te przekażą owe zmiany kolejnym generacjom. Dzięki metodzie CRISPR/CAS9 dowolny gen, którego sekwencja została rozpoznana, może zostać usunięty, zastąpiony, aktywowany albo dezaktywowany – a można tego dokonać choćby i w prywatnym garażu. To naprawdę proste. Do tej pory technika ta była co najwyżej futurystycznym marzeniem biologów molekularnych, dysponujących wielkimi laboratoriami pełnymi kosztownego sprzętu. Można powiedzieć, że za sprawą metody CRISPR/CAS9 zyskaliśmy nagle potężny i powszechnie dostępny mechanizm pozwalający na nowo tkać materię samego życia – w tym także ludzkiego życia. Nie ulega wątpliwości, że już wkrótce będziemy świadkami rewolucji w medycynie, rolnictwie i hodowli zwierząt.
Fakt ten ma jednak i ciemne strony. Dostępność i stosunkowa łatwość użycia tego nowego narzędzia sprawiają, że stwórczą moc posiądą także gracze działający poza wszelką kontrolą, a ich czyny mogą okazać się groźne. Gdy po raz pierwszy rozszczepiono atom, wśród fizyków jądrowych zapanował zrozumiały niepokój, lecz nowe odkrycie na polu genetyki powinno wzbudzić wręcz popłoch, korzystać z niego bowiem może niemal każdy, używając łatwych do zdobycia materiałów i urządzeń. Należy zadać sobie pytanie, czy użytkownicy metody CRISPR/CAS9 – bez względu na to, czy będą to światowej sławy biolodzy, zamożni przedsiębiorcy czy uczniowie – kierować się będą w swych działaniach pobudkami etycznymi, kaprysami czy pospolitą chęcią zysku, z natury obojętną na dobro planety i ludzkości. I właśnie o tym zagrożeniu opowiada Pandemia.
Prolog
Część 1
Dotarłszy drogą międzystanową numer 80 do węzła o kształcie czterolistnej koniczyny, dwudziestoośmioletni David Zhao zjechał łącznicą na lokalną szosę New Jersey 661, prowadzącą na południe, ku miasteczku Dover, położonemu w raczej zacisznej, północno-zachodniej części stanu. Dobrze znał tę trasę, bo w ciągu pięciu lat pokonał ją setki razy. Wczesnym środowym popołudniem ruch nie był zbyt intensywny, więc i podróż nie potrwała długo – nieco ponad godzinę. Jak zawsze wjechał na drogę międzystanową, gdy tylko przeprawił się mostem George’a Washingtona. Wyruszył zaś z Centrum Medycznego Columbia University na górnym Manhattanie, gdzie robił doktorat z genetyki i bioinformatyki na Wydziale Biologii Systemów.
Jak zawsze gdy wyprawiał się do Dover, jechał sam. Jak zawsze też czynił to na rozkaz swego despotycznego ojca, Wei, którego prawdę mówiąc, trochę się wstydził. Jak wielu jego rodaków-biznesmenów, którym się powiodło, Wei wypłynął na fali chińskiego cudu gospodarczego. Kiedy jednak został miliarderem, zapragnął opuścić ludową ojczyznę, bo rozsmakował się w swobodzie ekonomicznej, którą oferowały mu Stany Zjednoczone. David uważał to za zdradę; postawa ojca była obrazą dla jego dumy z nadzwyczajnych osiągnięć i prastarej cywilizacji Chin.
Gdy przyszedł na świat, nosił inne imię. Dopiero przed dziewięcioma laty, gdy ojciec wysłał go na studia biotechnologiczne i mikrobiologiczne do Massachusetts Institute of Technology, stał się Davidem, by uniknąć kłopotów, których przysparzało mu przedstawianie się jako Zhao Daquan – chińskim zwyczajem stawiał nazwisko na pierwszym miejscu. Szybko się przekonał, że dyskryminacja nie jest w Stanach rzadkim zjawiskiem; potrzebował amerykańskiego imienia, by nie wyróżniać się w środowisku i ułatwić życie innym. Serwis Google pomógł mu wybrać najpopularniejsze imiona męskie w USA, a gdy zauważył, że słowa David i Daquan zaczynają się tak samo i są dwusylabowe, nie miał problemu z podjęciem decyzji. Potrzebował sporo czasu, by przyzwyczaić się do zmiany, ale w końcu nawet polubił swoje amerykańskie imię. Mimo to zamierzał stać się znowu Zhao Daquanem, gdy tylko powróci do kraju, a taki właśnie miał plan: chciał w ciągu roku dokończyć studia doktoranckie i objąć rządy w chińskich oddziałach firm biotechnologicznych i farmaceutycznych należących do jego ojca – naturalnie jeżeli będą jeszcze funkcjonowały na rynku. Tego właśnie David obawiał się najbardziej: że ojciec do reszty wyprowadzi swoje aktywa z Chińskiej Republiki Ludowej.
Na drugorzędnej drodze David musiał zwolnić. Wiedział, że ma ciężką stopę i powinien się pilnować – zwłaszcza odkąd na ostatnie urodziny dostał od ojca matowoczarnego lexusa lc 500 coupé. Lubił ten wóz, ale bez przesady. W porę oświadczył ojcu, że podobnie jak jego chińscy koledzy z ostatniego roku studiów chciałby dostać lamborghini, ale jego żądanie jak zwykle zostało zignorowane. Podobnie było, gdy zapadła decyzja o wyjeździe na studia do Ameryki. David powtarzał uparcie, że chciałby zostać w Szanghaju i wstąpić na uniwersytet Jiao Tong, gdzie swego czasu ojciec studiował biotechnologię. Wei miał jednak inne plany. David podejrzewał, że ojciec nawet nie dopuszcza myśli o tym, iż syn może mieć własne zdanie w jakiejkolwiek kwestii. Pod tym względem Wei był wielkim tradycjonalistą: oczekiwał od potomka absolutnego posłuszeństwa.
Zjeżdżając z NJ 661, David zwolnił jeszcze bardziej. Policja New Jersey obdarowała go już tyloma mandatami za przekroczenie prędkości, że ojciec groził mu odebraniem samochodu. Tego David sobie nie wyobrażał; za bardzo lubił siedzieć za kierownicą. Wiejska droga wiła się teraz wśród pól, które zaczynały się nieśmiało zielenić, oddzielonych gdzieniegdzie skrawkami bezlistnego jeszcze lasu. Jeszcze kilka mil i ujrzał pierwsze zabudowania biznesowego dominium swego ojca. Szpital Dover Valley był imponująco nowoczesną, prywatną placówką – ostatni etap gruntownej renowacji właśnie dobiegał końca. Wcześniej mieścił się tu niewielki i zaniedbany dom opieki z oddziałami szpitalnymi, stojący na krawędzi bankructwa. Wei kupił go i wpompował weń niebagatelne środki ku zaskoczeniu i zadowoleniu mieszkańców okolicznych miasteczek.
David nie zatrzymał się przy niemal ukończonym szpitalu, wyposażonym w sale operacyjne pełne ultranowoczesnego sprzętu. Znał zamiary ojca: miała to być światowej klasy placówka wyspecjalizowana w zwalczaniu raka, terapii genowej, sztucznym zapładnianiu oraz transplantacjach – a wszystko dzięki dobrodziejstwu nowo odkrytej metody CRISPR/CAS9.
Opodal szpitala Dover Valley powstał jeszcze jeden nowoczesny kompleks architektoniczny: siedziba GeneRx – amerykańskiego odpowiednika firmy o podobnej nazwie działającej w Szanghaju i naturalnie również należącej do Wei. Mieściła się tu jej centrala, w której zatrudniono głównie specjalistów w dziedzinie biotechnologii z czołowych chińskich uniwersytetów. Dostępu do rozległej parceli broniło wysokie ogrodzenie ze stalowej siatki zwieńczone drutem kolczastym, biegnące od drogi dojazdowej i budki wartowniczej obsadzonej dorodnymi iglakami daleko w głąb lasu otaczającego kompleks.
Zazwyczaj David po prostu podjeżdżał do bramy i czekał, aż dyżurny podniesie szlaban, ale tym razem, jako że siedział w prawie nowym samochodzie, uznał za