– Zaraz do siebie dojdę… Atak paniki…
– Przesłuchanie zawieszone o… czternastej dziesięć.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Pewnie nie wróciłabym do pracy, ale nie chciałam, by Ben myślał, że nadużywam jego dobroci. Poza tym – co miałabym do roboty w domu? Naprawdę nie mam ochoty myśleć o tym wszystkim. Kieruję węża do pustej doniczki i patrzę, jak woda usuwa błoto i nawóz, bulgocząc i pryskając.
Całe szczęście, że na posterunku nie zaliczyłam pełnoobjawowego ataku paniki. Szybko odzyskałam kontrolę nad oddechem i jakoś się opanowałam. Chibuzo przerwała przesłuchanie, a Marshall przyniósł mi słodką herbatę i ciasteczka. Byli mili; nalegali, żebym wróciła do domu i odpoczęła. Powiedzieli, że jestem „zwolniona, lecz dochodzenie trwa” i skontaktują się ze mną, gdyby chcieli mnie znowu przesłuchać.
Rozmowa o tamtym strasznym czasie sprawiła, że przeszłość, kipiąc, wydostała się na powierzchnię, ale zdusiłam wspomnienia, tak że tylko pulsują w tle. Znowu mogę oddychać. Prawie.
Zakręcam wodę i zaglądam do środka doniczki. Wystarczająco czysta. Lecz pryzma kolejnych pięćdziesięciu czeka na wypłukanie.
– Nieświeża krewetka w kanapce na lunch?
Podnoszę wzrok i widzę zatroskaną twarz Bena.
– Hm?
– Wydajesz się z lekka zielona.
– A ty sypiesz dzisiaj komplementami – odparowuję.
– Przepraszam. Po prostu staram się być spostrzegawczym szefem, to wszystko. Zależy mi na tym, żeby personel był zdrowy i w humorze.
Jego spojrzenie łagodnieje; przechyla głowę na bok.
Współczucie to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję.
– Dzięki, nic mi nie jest.
Nawet j a sobie nie wierzę.
– Skoro tak twierdzisz. Słuchaj, Tess, musimy porozmawiać.
Boże, mam nadzieję, że nie chce mnie zwolnić. Nie wydaje się zirytowany ani rozgniewany, ale nigdy nic nie wiadomo.
– Nie rób takiej zmartwionej miny – rzuca. – Chodzi jedynie o propozycję biznesową.
Wytrzeszczam na niego oczy jak idiotka. Nie bardzo wiem, jak zareagować.
– Jesteś wolna dzisiaj wieczorem? – pyta. – Wyskoczymy na drinka? Bez żadnych podtekstów, przysięgam. Po prostu chciałbym coś z tobą omówić.
– Okej. Od razu po pracy?
– Dobrze. Myślałem, że moglibyśmy się wybrać do Royal Oak, tu w pobliżu. Nawet postawię ci kolację i wrzucę ją w koszty, jeśli masz ochotę.
– Och, byłoby świetnie. – Burczy mi w żołądku. Przez wyprawę na posterunek kompletnie zapomniałam o lunchu. – Co to za propozycja biznesowa?
– Wolałbym nie dyskutować o niej tutaj, jeśli pozwolisz – odpowiada.
– Dobrze, jasne.
Ale zastanawiam się, co to za sprawa, której nie można omówić w firmie. Wszystko wskazuje jednak na to, że będę musiała nauczyć się cierpliwości.
Reszta popołudnia upływa mi jak we śnie. Nawet nie zauważam, kiedy dochodzi osiemnasta. W końcu Ben przychodzi do mnie i oświadcza, że pora kończyć. Pewnie wyglądam okropnie. Trochę żałuję, że nie mogę skoczyć do domu, chciałabym wziąć prysznic i się przebrać. Ale przecież to tylko Ben, który widuje mnie w takim stanie codziennie.
Idę do łazienki umyć ręce i spryskać twarz, a potem łapię torebkę i czekam, aż szef wszystko pozamyka.
– Okej? – pyta, chowając klucze do kieszeni.
Kiwam głową, zastanawiając się, jak bardzo krępujący okaże się ten wieczór. Dzisiejszy dzień wydrenował mnie emocjonalnie, nigdy też nie umiałam paplać o niczym, więc modlę się, by Ben nie oczekiwał błyskotliwej konwersacji.
– Znasz Royal Oak? – pyta, kiedy idziemy uliczką ramię w ramię.
– Byłam tam parę razy. Całkiem sympatyczne miejsce.
Przypominam sobie, jak kilka lat temu wpadłam tam ze Scottem na spotkanie ze znajomymi przy urodzinowym drinku.
– Mają znakomitą lazanię – mówi Ben. – A to największa pochwała w ustach Włocha.
Uśmiecham się. Podczas krótkiego spaceru gawędzimy swobodnie, a gdy docieramy do pubu, Ben przepuszcza mnie w drzwiach.
Mimo hałasu panuje tam tradycyjna, przyjazna atmosfera: ściany wyłożono panelami z ciemnego drewna, smakowite zapachy potraw mieszają się z aromatem piwa i pasty do mebli. Typowy angielski pub.
Ben prowadzi mnie do baru, skąd zabiera kartę. Barman mówi do niego po imieniu. Siadamy przy stoliku pod oknem i mój towarzysz podaje mi menu.
– Polecasz lazanię, tak? – pytam, nie zaglądając do środka. – Wezmę ją.
– Dobry wybór. Pójdę zamówić. Co chcesz do picia?
– Sok pomarańczowy będzie okej. Dzięki.
– Nie ma za co. Za minutkę wracam.
Podczas gdy stoi przy barze, rozglądam się wokół, rejestrując rozmaitość ludzkich typów. Rozdyskutowani faceci w garniturach, grupka śmiejących się kobiet, kilka par i nawet jakieś rodziny z małymi dziećmi, pałaszujące burgery albo rybę z frytkami oraz mnóstwem keczupu. Szybko odwracam wzrok, czując kulę rosnącą w gardle. Lecz w sumie, myślę, dzisiejszego wieczoru stanowczo wolę być tutaj, gdzie otacza mnie życie, niż samotnie oddawać się ponurym rozmyślaniom w domu.
Ben wkrótce wraca; stukamy się szklankami i sączymy napoje.
– Jedzenie powinno być za dwadzieścia minut – informuje mnie.
– Świetnie. Naprawdę konam z głodu.
– Ja też.
Z głośników leci składanka przebojów z lat osiemdziesiątych, ale nie na tyle głośno, żebyśmy nie mogli się słyszeć.
– Więc co takiego chciałeś omówić? – pytam.
– Właśnie. Słuchaj, nikomu jeszcze o tym nie wspominałem, więc wolałbym, by na razie zostało to między nami… Dobrze?
– Jasne.
Wzruszam ramionami, lecz rośnie we mnie coraz bardziej ciekawość.
– No, więc właśnie dostałem zielone światło z banku. Co oznacza, że mogę kupić warsztat samochodowy i parking za Villą Moretti. Wykorzystam dodatkową przestrzeń na jej rozbudowę. Chcę otworzyć włoską restaurację i kawiarnię z prawdziwego zdarzenia oraz delikatesy. Planuję też powiększyć ogród.
– Brzmi fantastycznie.
– Prawdę mówiąc, trzęsę się ze strachu – dodaje z uśmiechem, od którego robią mu się zmarszczki wokół oczu. – Ale sądzę, że ostatecznie mam szansę na sukces.
Pociąga łyk piwa.
Kiwam głową.
– Poradzisz sobie śpiewająco, jestem pewna.
– Mam nadzieję. Wiesz, należysz do moich najlepszych pracowników – dodaje. – Prawie zawsze zjawiasz się pierwsza rano i ostatnia wychodzisz wieczorem. Robisz znacznie więcej, niż wymagam. Wciąż odnoszę wrażenie,