Thoma Deliana patrzył na nas z uśmiechem i po kolei pytał każdego o imię. W końcu doszedł do ławki, w której siedziałem z córką mojego brata, bo trzeba ci wiedzieć, że w szkole było nas jedenaścioro o nazwisku Ceka – moi bracia, siostry i kuzyni, cała ferajna Ceków.
– Jak masz na imię? – zapytał moją pyzatą towarzyszkę.
– Flutura Ceka.
– A ty? – zwrócił się do mnie.
– Yzeir Ceka.
– Jesteście rodzeństwem?
– Nie – Flutura pokręciła głową ze śmiertelną powagą. – On jest moim wujkiem.
I wskazała moje chude, obszarpane, dziesięcioletnie jestestwo.
Thoma roześmiał się w głos i śmiał się tak, jakby nie chciał przestać.
„Wesoły pan” – pomyślałem i sam się uśmiechnąłem. Przywykliśmy do tego, że nauczyciel prędzej dziesięć razy da nam linijką po łapach, niż się do nas uśmiechnie. A ten był ładny, czysty i lubił się śmiać. Widać, że przyjechał skądinąd. Dziwny pan minister.
Polubiłem go od pierwszego wejrzenia.
Wszyscy znali to nazwisko: Thoma Deliana! Wielki minister z Tirany został moim sąsiadem. Nie spuszczałem z niego wzroku, gdy szedł przez wieś, wyprostowany i godny. Nosił się inaczej, mówił inaczej, zachowywał się inaczej, jakby przyjechał do nas na chwilę i zaraz miał wrócić do swojego świata. Każdego dnia na lekcji literatury pytał mnie o coś, jakby sprawdzał, czy mam w sobie ciekawość. Oczywiście, że miałem! Im nędzniej było w domu, tym bardziej byłem pazerny na wiedzę, na historie, na obrazy. Thoma zauważył, że lubię czytać i mam talent do wymyślania opowieści. Pewnego dnia poprosił, żebym przyniósł mu ze szkoły paczkę.
A mieszkał obok nas, ale nie w nędznej chałupie, tylko w pięknym, okazałym domu, który zaraz wyremontował tak, że był jeszcze piękniejszy. Kiedy odwiedziłem go po raz pierwszy, zobaczyłem, że ma lodówkę i telewizor. Na ścianie wisiała też strzelba, co znaczyło, że mógł polować, a to był wielki przywilej. Nigdy nie widziałem ani takiej strzelby, ani telewizora. Jedyny telewizor znajdował się w wiejskiej świetlicy i czasem drałowałem tam pięć kilometrów w jedną stronę, żeby o osiemnastej obejrzeć te trzy, cztery godziny bredni i dyrdymałów, które nam puszczali. Kiedy byłem mały, nie mieliśmy w domu nawet radia. A Thoma Deliana miał wszystko.
I miał też książki. Dwa tysiące książek! Wraz z nim do naszej wsi przyjechała wielka biblioteka, która zajęła trzy pokoje jego domu. Miałem wrażenie, że wszedłem do wielkiego kanionu wypełnionego książkami. Patrzyłem na nie urzeczony.
– Chcesz którąś? – zapytał.
Pokiwałem głową, a on wybrał z półki tomik z bajkami i wręczył mi go.
– Tylko uważaj, bo będę cię przepytywał.
Pobiegłem do domu i zaraz schowałem książkę pod poduszkę; już wtedy wiedziałem, że im mniej ludzie o tobie wiedzą, tym lepiej.
Thoma pytał mnie czasem, czy lubię nauczycieli i co o nich myślę, ale nie robił tego wprost, bo wiedział, że w Albanii nie ma niewinnych pytań. Kiedy przychodziłem do niego w domu, nigdy nie oczekiwał, że będę powtarzał te wszystkie durne formułki, których uczono nas w szkole. Nie chciał ode mnie ideologii, chciał, żebym myślał. A w komunistycznej Albanii myślenie było zjawiskiem rzadkim i niebezpiecznym. Ci, którzy myśleli, musieli szczególnie mieć się na baczności.
Tak minął rok spokojnego życia, a potem – wszystko się skończyło. Z Tirany przyszedł rozkaz, by ukrócić rządy krwiopijcy Deliany i posłać go do pracy właściwej dla wrogów ludu. I tak dyrektor szkoły, były minister kultury i edukacji, został pastuchem. „Takim ludziom jak on należy się zasłużona kara” – oświadczył na środku wsi przedstawiciel Komitetu Centralnego. Władza zachęcała, by piętnować zdrajcę, burżuja i oszusta.
Thoma wraz z żoną musiał przeprowadzić się do rudery, której nie mógł nawet wyremontować. Pozwolono mu jedynie wstawić drzwi i okna. A skończył już pięćdziesiątkę, rzeczy łatwe – przynieść wodę, rozpalić kozę – stawały się dla niego coraz trudniejsze.
I tak ministrowi, który studiował w Związku Radzieckim, kazali wypasać krowy. Zrzucili go na samo dno. Ale Thoma wiedział, że w Albanii zawsze może być gorzej, dlatego drżał o los swoich synów, którzy studiowali w Tiranie. Dla jego żony, która wcześniej wykładała na uniwersytecie, życie na wsi było udręką, a kiedy przenieśli ich do rudery, całkiem się załamała. Thoma chciał ją za wszelką cenę ratować.
– Jeśli chcesz ocalić naszą rodzinę – powiedział – musisz mi zrobić to samo, co zrobiła partia.
Parę dni później skamieniali mieszkańcy Sinanaj oglądali scenę, której wielu mężczyzn nie zapomni do końca życia. Virgjini, żona Thomy, na środku wsi podniosła na niego rękę, krzycząc: „Nienawidzę cię!”.
Takich rzeczy ludziska nie widzieli, jak żyją… Żona bijąca męża! Mój ojciec wrócił do domu porażony.
– Niech mnie diabli! – zawołał od progu. – Nie uwierzycie, co widziałem. – I krzyknął na matkę, by nalała mu raki, bo o suchym pysku nie szło opowiedzieć.
Wiedziałem, że Thoma kochał swoją żonę, i wiedziałem, że przez ostatni rok zrozumiał mentalność wsi. Ludzie wzięli go na języki, a plotki szybko dotarły tam, dokąd chciał. Być może Thoma nie spodziewał się tylko, że gdy żona podniesie na niego rękę, ludzie wokół zaczną bić jej brawo i krzyczeć „Hurra!”.
Kilka dni później Virgjini dostała pozwolenie na powrót do Tirany, do synów, a życie jej męża zamieniło się w mękę.
Każdego dnia o siódmej rano Thoma musiał meldować się na komisariacie i podpisywać listę: „Ja, wróg ludu, jestem”. Nie wolno mu było opuszczać wsi. Pilnie obserwowano, z kim się spotyka i o czym rozmawia, a donosy gorliwie składano na ołtarzu Sigurimi.
Kiedy Thoma mówił „dzień dobry”, odpowiadało mu milczenie. Tylko dzieci, które pamiętały go jako dyrektora, czasem pozdrawiały go pierwsze. Nikt inny. Tępa wsiowa wulgarność i strach wzięły odwet na kulturze. Po roku takiego życia minister wyglądał gorzej od nas. Wszyscy wokół ciężko pracowali, żeby go zniszczyć.
Pewnego razu zobaczyłem dwóch synów Thomy idących pod osłoną nocy do domu ojca. Thoma stał na progu i zobaczył jednocześnie i ich, i mnie.
– Nie mów nikomu – rzucił jakby mimochodem następnego dnia.
Jakże mógłbym donieść na niego? Już wtedy wiedziałem, że muszę go chronić.
Ale Thoma nie ufał nikomu, nawet mnie, złemu chłopcu. Kiedy innym razem zapytałem go, dlaczego trzyma w domu portret Envera Hoxhy, popatrzył na mnie długo, jakby chciał odgadnąć, czy próbuję go sprowokować.
– Nie pytaj – powiedział w końcu.
Im gorzej powodziło się Thomie, tym częściej go odwiedzałem. W szkolnej bibliotece mogłem znaleźć tylko komunistyczną propagandę: Marksa, Engelsa, Stalina, miłościwie nam panującego wodza i trochę literatury fachowej z matematyki czy biologii. Do tego parę książek rodzimych