Wspięli się po schodach. Na drugim piętrze dostrzegli w chybotliwym świetle pochodni skuloną pod oknem Helenę. Wydawała się spać, ale w jej półprzymkniętych oczach odbijał się blask pochodni. Miała porwane i pobrudzone ziemią ubranie, potargane włosy i kilka krwawych zadrapań na twarzy, być może od własnych paznokci.
Phrantzes się rozejrzał. Był to szczyt minaretu, pusta przestrzeń w kształcie stożka. Zauważył pokrywającą wszystko grubą warstwę kurzu, ale było na niej trochę śladów stóp, jakby Helena, tak jak oni, przyszła tutaj niedawno.
Obudziła się i skrobiąc dłońmi po ścianie, wstała. Wpadające przez okno światło księżyca przemieniło jej zmierzwione włosy w srebrzystą aureolę. Gapiła się na nich szeroko otwartymi oczami i wydawało się, że z trudem wraca do rzeczywistości. Zaraz jednak ponownie zamknęła powieki, jakby pragnęła znowu zapaść w sen.
– Co tu robisz? – krzyknął Phrantzes.
– Ja… ja nie mogę tam iść.
– Gdzie?
Z nadal zaciśniętymi powiekami, jakby rozkoszowała się wspomnieniem niczym dziecko ulubioną zabawką, odparła:
– Jest tam tyle przestrzeni. Tak wygodnie… – Otworzyła oczy i rozejrzała się z przerażeniem. – Ale tutaj jest jak w trumnie, i w minarecie, i poza nim. Muszę tam iść.
– A co z twoim zadaniem?
– Zaczekaj! – Helena się przeżegnała. – Zaczekaj!
Phrantzes wskazał za okno.
– Już nie ma na co czekać.
Zalały ich fale dźwięków. Gdyby się w nie uważnie wsłuchać, można by wyróżnić dwa źródła.
Jedno z nich było za miastem. Mehmed II postanowił przypuścić następnego dnia ostateczny atak. W tej chwili młody sułtan objeżdżał osmańskie obozy i mówił żołnierzom, że chce tylko samego miasta, a skarby i kobiety Konstantynopola przypadną armii. Po jego zdobyciu wojsko będzie miało trzy dni na plądrowanie. Żołnierze powitali to wiwatami, a ich radość spotęgowały jeszcze głosy trąb i bębnów. Ten radosny gwar, zmieszany z dymem i iskrami unoszącymi się z ognisk przed obozami, nasunął się na Konstantynopol jak fala śmierci.
Natomiast dźwięki dochodzące z miasta były ponure i stłumione. Wszyscy obywatele zebrali się w Hagii Sophii na ostatniej mszy. Ta scena nie rozegrała się nigdy wcześniej i już się nie rozegra w historii chrześcijaństwa: przy wtórze podniosłych hymnów, w blasku świec, cesarz bizantyński, patriarcha Konstantynopola, prawosławni chrześcijanie ze Wschodu i katolicy z Włoch, żołnierze w pełnej zbroi, weneccy i genueńscy kupcy i żeglarze oraz ogromne rzesze zwykłych obywateli zebrali się przed Bogiem, by się przygotować do ostatniej bitwy w swym życiu.
Phrantzes wiedział, że jego plan się nie powiódł. Być może Helena była tylko zręczną oszustką i nie miała żadnych magicznych mocy. Wolałby, by tak było, bo istniała jeszcze inna, groźniejsza możliwość – Helena naprawdę posiadała magiczną moc i zaproponowała swe usługi Mehmedowi II, który zlecił jej nowe zadanie.
Co w końcu mogło jej zaoferować chylące się do upadku cesarstwo bizantyńskie? Obietnica cesarza, że uczyni z niej świętą, nie mogłaby zostać spełniona. Ani Konstantynopol, ani Rzym nie ogłosiłyby czarownicy i dziwki świętą. Prawdopodobnie wróciła z tureckiego obozu z dwoma nowymi celami: zgładzeniem Konstantyna i jego.
Czy tak nie postąpił już Urban, ten węgierski inżynier? Najpierw zgłosił się z planami wielkich dział do Konstantyna, ale ponieważ cesarz nie miał pieniędzy ani na ich budowę, ani na zapłatę za te projekty, zwrócił się ze swym pomysłem do Mehmeda II i teraz codzienny ostrzał stale przypominał o jego zdradzie.
Phrantzes spojrzał na szpiega, który natychmiast wydobył miecz z pochwy i dźgnął nim Helenę w pierś. Ostrze przeszyło jej ciało i uwięzło w szczelinie za nią. Szpieg starał się wyciągnąć broń, ale ta ani drgnęła. Helena oparła ręce na rękojeści. Szpieg puścił miecz, nie chcąc dotknąć jej dłoni.
Phrantzes wyszedł ze swymi ludźmi.
Podczas egzekucji Helena nie wydała żadnego głosu. Jej głowa stopniowo opadła, usuwając się poza snop wpadającego przez okno światła księżyca, i zniknęła srebrzysta aureola z jej włosów. W ciemnym wnętrzu minaretu księżyc oświetlał mały kawałek podłogi, po którym płynął jak czarny wąż cienki strumyk krwi.
Na krótko przed wielką bitwą ucichły wszelkie dźwięki w mieście i poza jego murami. Cesarstwo wschodniorzymskie, leżące w miejscu, gdzie Europa styka się z Azją, a ziemia z morzem, witało ostatni świt.
Na drugim piętrze minaretu skonała przyszpilona do ściany czarodziejka. Była prawdopodobnie jedyną prawdziwą czarodziejką w całych dziejach rodzaju ludzkiego. Niestety, dziesięć godzin wcześniej skończył się też krótki wiek czarów.
Zaczął się on o czwartej po południu 3 maja 1453 roku, kiedy po raz pierwszy skrzyżowały się drogi Ziemi i fragmentu wielowymiarowego obiektu, a zakończył o dziewiątej wieczorem 28 maja tego samego roku, kiedy ten fragment oddalił się od Ziemi. Po dwudziestu pięciu dniach i pięciu godzinach świat wrócił na swą normalną orbitę.
Wieczorem 29 maja Konstantynopol padł.
Kiedy krwawa rzeź zbliżała się do nieuchronnego końca, Konstantyn stanął naprzeciw mrowia wojsk tureckich i krzyknął:
– Miasto padło, a ja nadal żyję.
Potem zrzucił cesarski płaszcz i z dobytym mieczem stawił czoło nacierającym hordom. Jego srebrzysta zbroja lśniła przez chwilę jak kawałek metalowej folii wrzucony do wanny z ciemnoczerwonym kwasem siarkowym, po czym znikła.
Przez wiele lat nie zdawano sobie sprawy z historycznego znaczenia upadku Konstantynopola. Dla większości osób było oczywiste, że wraz z jego zdobyciem przez Turków cesarstwo rzymskie wydało ostatnie tchnienie. Bizancjum było tysiącletnią koleiną pozostawioną przez koła starożytnego Rzymu i chociaż przez pewien czas cieszyło się splendorem, w końcu zniknęło jak plama wody w upalnych promieniach słońca. Niegdyś w jego wspaniałych łaźniach pogwizdywali Rzymianie, przekonani, że ich imperium będzie trwało tak samo wiecznie jak granitowe ściany basenów, w których się pluskali.
Żadna uczta nie trwa wiecznie. Wszystko się kiedyś kończy. Wszystko.
1 rok ery kryzysu
Możliwość życia
Yang Dong chciała się ratować, ale wiedziała, że dla niej nie ma już prawie nadziei.
Stała na balkonie najwyższego piętra ośrodka nadzoru i patrzyła na unieruchomiony akcelerator cząstek. Z tego miejsca widziała cały dwudziestokilometrowy obwód zderzacza cząstek. Wbrew powszechnej praktyce jego pierścień nie znajdował się w podziemnym tunelu, lecz w biegnącej nad ziemią betonowej rurze. W świetle zachodzącego słońca obiekt wyglądał jak ogromna kropka1.
„Jakie zdanie kończy ta kropka? – pomyślała. – Miejmy nadzieję, że tylko to, które ogłasza koniec fizyki”.
Kiedyś Yang Dong była przekonana, że być może życie i świat są brzydkie, ale w skali mikro i makro wszystko jest harmonijne i piękne. Świat, w którym toczy się nasze codzienne życie, jest tylko pianą unoszącą się na powierzchni oceanu doskonałej rzeczywistości. Jednak teraz wydawało się, że ten codzienny świat jest jedynie piękną skorupką, a zamknięta w nim