Być może wśród tych, co przybiegli na Świńską Łąkę znalazł się również i zbrodniarz. Ujrzał kołyszący się sznur i serce zamarło mu z trwogi. Być może tylko skrzywił się ironicznie lub nie zmienił wyrazu twarzy, aby nie domyślano się, że on jest owym strasznym człowiekiem. Może, wróciwszy do domu, zjadł z apetytem kolację, a potem zasiadł przed telewizorem i z zainteresowaniem oglądał film o pracy lub miłości, ponieważ właśnie taki film tego dnia o późnej porze wyświetlano wszystkim ludziom w kraju. Być może zgasił telewizor już podczas filmu o miłości, gdyż widok kobiet wdzięczących się do swych kochanków był mu nienawistny. Na pewno nie oglądał wyświetlanego nieco później filmu o zabójcy małych dziewczynek, nie lubił bowiem patrzyć na cudze okrucieństwo. Wolał pójść spać, a przed zaśnięciem, jak przez mgłę, widzieć rozbierającą się do naga trzynastoletnią dziewczynkę, która aż z Bart przyjechała w gronie kolegów i koleżanek, aby ochłodzić się w jeziorze. Nie miała kostiumu, więc odeszła daleko w krzaki nadbrzeżne, gdzie ją wypatrzyły czyjeś oczy. Zaszedł ją bezszelestnie od tyłu, od razu chwycił za gardło, obalił na ziemię i zadusił. Potem zaciągnął w głąb krzaków, obejrzał dokładnie jej małe piersi, łono pokryte jasnym puchem, zajrzał między nogi i wbił palec w pochwę. Być może jeszcze w tym momencie odrobinę oddychała, co tak go podnieciło i zarazem rozgniewało, że kolanami zaczął ugniatać jej żebra, palce wyłamywał ze stawów, potem porzucił nagie ciało i dopiero nocą przeniósł je bardzo daleko, ukrywając w miejscu tylko jemu znanym.
Na brzegu pozostała sukienka dziewczynki i ludzie myśleli, że utopiła się w jeziorze. On wiedział, że to nieprawda, ale pomagał innym szukać, ciągnął z łodzi sieć wzdłuż brzegu – w tę i z powrotem. I innych do tej pracy zachęcał.
W rok później – też latem – zadusił małą Haneczkę. Szkoda, że nie chciało mu się zanieść i jej ciała w tamto odległe miejsce. Zapragnął, aby została odnaleziona, a w serca ludzkie zakradł się strach. Szukał w oczach młodych kobiet lęku i grozy, znajdował je, i czuł się szczęśliwy. Tylko że to spowodowało najazd milicji, przesłuchania, podejrzenia. Lepiej nie zostawiać żadnych śladów…
Nie czuł wyrzutów sumienia. Widział pętlę na konarze grabu, lecz ani przez chwilę nie pomyślał, że jest ona przeznaczona dla niego. Zasypiał spokojnie i bez lęku, ponieważ uważał się za człowieka sprawiedliwego.
O doskonałości liczby „sześć”, o niepokornym Kondku i o tym, jak proboszcz barował się z doktorem
W dzień po Trzech Królach, późnym wieczorem, proboszcz Mizerera zakończył kolędowanie w Skiroławkach i dzwoniącymi radośnie saniami zajechał przed dom doktora na półwyspie. Pogłaskał po głowach dwóch ministrantów w białych komeżkach i rozkazał kościelnemu Biełusiowi, który dwoma końmi powoził i wciąż chuchał w zgrabiałe od mrozu dłonie, aby ministrantów i dobro, jakie od ludzi zebrali, odwiózł na plebanię w Trumiejkach. Ministranci mieli się zaraz rozejść do domów, a dobrem zaopiekować się powinna siostra proboszcza, Danuśka, która mu gospodarstwo prowadziła.
– Ja u doktora na noc zostanę – powiedział proboszcz do Biełusia. – Doktor bowiem raz w Boga wierzy, a innym razem nie wierzy i trudną z nim będę miał przeprawę. Strasznie barować się z nim muszę.
Biełuś przeżegnał się pośpiesznie, a ministranci, chłopcy z szóstej klasy, popatrzyli na proboszcza struchlałymi od strachu oczami. Doktora chłopcy się bali, bo miał surowe i przenikliwe wejrzenie, i zawsze przed nim trzeba było stać rozebranym do pasa i z czystą szyją, a nawet z czystymi uszami. Proboszcz Mizerera też miał ciętą rękę i dobrze umiał przyłożyć, jeżeli ktoś nie umiał katechizmu. Dopiero to się będą okropne rzeczy działy, gdy tacy dwaj za bary się wezmą.
– Piękna noc, gwiaździsta – stwierdził z zadowoleniem proboszcz. Ze słomy, którą wymoszczono sanie, wyjął swój dryling firmy Zbrojovka oraz ustrzelonego bażanta. Tak się bowiem złożyło, że gdy rano z Trumiejek do Skiroławek jechali, pokazało się na ośnieżonym polu stadko bażantów. Proboszcz szybkim ruchem wyjął ze słomy dryling, i gdy zerwały się do lotu, nawet nie celując, jednego na śniegu położył.
– Tak, tak, mój Biełusiu – powiedział, gdy ministrant ptaka do sań przyniósł. – Jednym strzałem trzeba, i to nieco z boku trafić, żeby jak najmniej śrutu dostał. Bo potem zęby można sobie połamać, jak się na śrucinę trafi.
Szumiały głośno świerki rosnące od bramy w ogrodzeniu z drewnianych sztachet aż do ganku domu doktora, na podwórzu szczekały i pazurami śnieg ryły dwa kudłate wilczury. Ale proboszczowi niestraszny był ani diabeł, ani największy grzech ludzki, ani też psy doktora. Zarzucił dryling na prawe ramię, w lewą rękę wziął bażanta martwą główką dyndającego ponad ziemią i prawą ręką śmiało otworzył furtkę w ogrodzeniu. A potem bez lęku, jak ów prorok czy też święty – którego imienia ani kościelny, ani tym bardziej dwaj ministranci nie pamiętali, ale wiadomo było, że między lwami bezpiecznie przechodził – tak ruszył świerkową aleją do jasnego światełka w oknie domu. A psy, kudłate potwory, tylko go obszczekiwały z podkulonymi pod siebie ogonami.
„Po co mu bażant? Przeszkadzać będzie, jak się zacznie z doktorem barować…” – zastanawiał się kościelny Biełuś, zawracając dzwoniącymi sankami przed bramą. Nie wiedział, że doniesiono proboszczowi o dwóch zajączkach, które pod okapem domu doktora już od początku grudnia wisiały. „Musiały pięknie skruszeć – kalkulował proboszcz. – I chyba za bażanta doktor odda jednego zajączka?” Bo w tym roku proboszcz Mizerera nie miał szczęścia do zajęcy, ponieważ aż trzy zbiorowe niedzielne polowania opuścił, zajęty kościelnymi sprawami.
Doktor usłyszał dźwięk dzwonka u sanek i już czekał na ganku ubrany w obszerny sweter z grubo przędzonej wełny.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – skłonił proboszcz swą głowę nakrytą nieco przyciasnym biretem.
– Na wieki wieków. Amen – odrzekł doktor, który raz w Boga wierzył, a raz nie wierzył.
Weszli do długiej sieni, gdzie proboszcz wręczył doktorowi bażanta.
– Bóg mi z zajączkami nie poszczęścił – stwierdził. – A u doktora, jak słyszałem, dwa zajączki kruszeją. Danuśka doprasza się o zająca na pasztet, więc taką oto zamianę proponuję: za bażanta zając.
Doktor uśmiechnął się dobrotliwie, przyjął ptaka i zaniósł do lodówki w kuchni. A potem dopomógł proboszczowi zdjąć kożuch i wprowadził go do salonu, gdzie wielki piec kaflowy rozsiewał przyjemne ciepło, u sufitu palił się ozdobny kryształowy żyrandol, a na czarnym stole, pokrytym teraz białym obrusem, Makuchowa rozstawiła półmiski z dobrze wędzoną szynką, plasterkami kiełbasy, spodeczki z korniszonami, tacę pokrajanego cienko chleba i maselnicę. Królowała zaś na samym środku stołu duża karafka z czerwonym jak krew wiśniakiem.
– Sursum corda – rzekł proboszcz, z zadowoleniem omiatając wzrokiem zastawiony stół. – Sursum corda – powtórzył nieco radośniej, bo dostrzegł, że oczekują także i głębokie talerze, widomy znak, że i gorące danie Makuchowa przygotowała.
– Deo gratias – odparł doktor.
Odebrał od proboszcza jego dryling i ostrożnie postawił obok wielkiej brzuchatej szafy gdańskiej.
Proboszcz zatarł zgrabiałe z zimna ręce i rozpiął trzy guziki sutanny. Dziwnie ciasno mu się zrobiło pod szyją i koloratka zaczęła uwierać. Doktor zaś poszedł do kuchni i wrócił z osmolonym garnkiem,