Zbigniew Nienacki
Raz w roku w Skiroławkach
Tom I
Zbigniew Nienacki
Raz w roku w Skiroławkach
Tom I
Wydanie I
Liber Novus 2017
Redaktor naczelny • Marcin Nowak
Korekta • Marcin Nowak
Skład i łamanie • Marcin Nowak
Projekt okładki • Maciej Łazowski
Wydawnictwo
Liber Novus Marcin Nowak
ul. Łaska 43
95–050 Konstantynów Łódzki
Copyright © • Helena Nowicka
Copyright © for electronic version • Liber Novus
Konstantynów Łódzki 2017
ISBN • 978-83-7741-116-2
Liber Novus 2017
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
This ebook was bought on LitRes
★ ★ ★
Kłobuk obudził się. Niemrawo wylazł z gniazda, gdzie jeszcze spała locha i prawie dorosłe warchlaki, mlaskające przez sen swymi ciepłymi, kosmatymi ryjami. Otrzepał ze skrzydeł szron, przestąpił z łapy na łapę i nieco przekrzywiwszy głowę wybałuszył swoje wypukłe oczy, aby jak co dzień wypatrywać strugi dymu z komina na półwyspie. O tej porze Gertruda Makuch rozpalała w piecu kuchennym u doktora, a idąc do niego na półwysep pozostawiała na płocie kromkę chleba. Ale teraz, w grudniu, w pobliżu płotu już czekały żarłoczne sójki i Kłobuk wiedział, że nie dostanie chleba. Będzie musiał pójść z warchlakami aż na paśnik, gdzie myśliwi rozrzucili na wpół zgniłe i zmarznięte ziemniaki. Dymu zresztą nie było widać ani komina, ani domu, ani nawet jeziora, które wąskim językiem oddzielało półwysep od olszynowych mokradeł. Mgła wisiała nad bagnami, choć dzień zapowiadał się mroźny; z mgły robiła się biała sadź i powoli osypywała nastroszone futra dzików, pnie przewróconych olszyn, poschnięte trawy bagienne i połamane pałki trzcin. W mglistym powietrzu trwała cisza, jakby las odpoczywał po nocnej wichurze; jezioro zamarzło bezgłośnie, tak jak bezszelestnie, co rok głębiej, zapadała w bagno kopuła wielkiego czołgu i już tylko czubek jego działa sterczał z traw w miejscu, gdzie locha z warchlakami zrobiła sobie legowisko. Bezszelestnie w błoto i muł zamieniały się kości żołnierzy, skórzane chlebaki, blaszane manierki i łuski wystrzelonych nabojów; nie widział tego nikt, bo tylko Kłobuk i dziki nie bały się wejść na owo bagno nad jeziorem. Co roku leśniczy Turlej odgrażał się, że zimą wytnie olszyny na mokradłach i zrobi z nich stosy papierówki, ale jeszcze nie zdarzył się taki rok, aby mgła nawet w wielki mróz nie lizała wilgotnym ozorem dziczych futer i nie sypała na nie biały proch szronu.
Nie dostanie tego ranka Kłobuk swojej kromki chleba, nie zdąży na ptasich łapach do płotu, zanim wypatrzą Makuchową sójki znieruchomiałe na gałęziach starej jabłoni w ogrodzie doktora. Nie chciało mu się zresztą iść aż tak daleko, gramolić się przez wywrócone pnie i ślizgać się na zamarzniętych kałużach. Czuł zmęczenie, jakby był w czyichś dręczących snach. Jeszcze raz więc zatrzepotał Kłobuk skrzydłami, zrzucając z piór resztki białego pyłu i znowu wgramolił się do legowiska między ciepłe ciała warchlaków, odwracając dziób od ich parujących oddechów, przepełnionych wonią błota i butwiejącego listowia. Tak kończyła się noc z jej tajemniczym biegiem obrazów i zdarzeń, bólu i rozkoszy, narodzin i śmierci, lęku i nadziei, które spływały w wielkim potoku ludzkich snów. Gdzieś za lasem powoli wstawało słońce i ogarnięta przeczuciem zbliżającego się dnia czarna krowa Justyny zajrzała do żłobu, miękkimi nozdrzami dmuchnęła w pustkę, a potem zaryczała boleśnie, przejmując strachem młodą kobietę, która spała za ścianą z cienkiego muru. Krowa nie zaryczała już więcej, ale Justyna wciąż nadsłuchiwała, bo był to dla niej złowróżbny głos kolejnego dnia, kolejnej nocy i znowu dnia, i znowu nocy, gdy śmierć wydłuża swoje kroki.
…Tej nocy Justyna szła nago do obory, aby wydoić swoją czarną krowę. Na belce pod sufitem siedział brązowy kogut z koralowym grzebieniem. Spadł na nią i z ogromną siłą obalił na gnój jeszcze ciepły od krowich odchodów. Jak w gnieździe usadowił się między jej rozchylonymi udami, jego malutki, podobny do naparstka wyrostek nabrzmiał od krwi jak męski członek i wszedł w nią, aż poczuła rozkosz, i nie chciała się bronić. Kogut objął jej biodra puszystymi skrzydłami, położył miłośnie na piersiach malutki łepek z ostrym dziobem i koralowym grzebieniem, który Justyna zaczęła głaskać koniuszkami palców, czując, jak coraz mocniejsza rozkosz przenika jej ciało. Poznawała po szybszych i coraz gwałtowniejszych ruchach w sobie, że za chwilę odczuje delikatne uderzenie białego mleczu, który ją wypełni i zapłodni. Tchu jej zabrakło i pot ją oblał, słyszała bulgotanie w ptasim gardle, jakby kogut za chwilę miał wydać z siebie głośne pianie. I wtedy do obory wbiegł Dymitr z widłami w ręku, uderzył koguta na jej łonie, przebił go trzema ostrymi zębami, aż ciepła krew polała się na rozchylone uda Justyny. „Dymitr!” – krzyknęła. Ale mąż spał tuż obok niej pod kraciastą pierzyną i pochrapywał cicho. Zawsze pochrapywał, ilekroć przed nocą napił się wódki. „Dymitr” – powiedziała ciszej, bo nie chciała, aby mąż się obudził, ponieważ wspomnienie tego, co było przed chwilą, znowu obudziło w niej pożądanie. Lewą dłonią dotknęła czoła, prawą wsunęła pod pierzynę. Leżała z zadartą koszulą, uda miała mokre i lepkie, a gdy koniuszkami palców sięgnęła tam, gdzie dręczyło ją pełne bólu pragnienie, wydawało się jej, że znowu dotyka koralowego grzebienia. Za ścianą ryknęła krowa i Justyna uświadomiła sobie, że zbliża się świt, a po nim nastanie dzień, a po dniu noc, i znowu świt. Pomyślała, że zaraz powinna wstać i pójść do obory wydoić krowę; była ciekawa, czy na belce pod sufitem nocuje wielki brązowy kogut. Koniuszkami palców gładziła miłośnie koralowy grzebień, rozkosz w niej narastała, aż znowu tchu jej zabrakło, coś skurczyło się w niej kilka razy, jakby ogromny wąż zwinął się w niej i rozprostował. Dwukrotnie przebiegły jej ciało delikatne drgawki, może nawet rzuciła się na łóżku, ale zaraz znieruchomiała i tylko oddychała coraz wolniej i spokojniej. Nie czuła już bólu pożądania, ale miała wrażenie pustki, ponieważ zabrakło w jej łonie białego mleczu. Była jak dziupla, w którą Dymitr noc w noc lał nasienie, a nigdy nic nie wykiełkowało. Ten wielki kogut chciał ją wypełnić swoim mleczem, tylko krótkiej chwili zabrakło. Dymitr zabił go widłami, choć gdyby przyszedł odrobinę później, już byłaby syta i pełna. Dymitr chrapał jak zwykle, gdy wieczorem napił się wódki, nawet nie wiedział, że zabił pięknego koguta z koralowym grzebieniem. A stara Makuchowa, co służyła u doktora, mówiła jej wczoraj: „Jeśli spotkasz, Justyna, pod krzakiem zmokłą kurę albo koguta, to weź go do izby i zrób mu miejsce w beczce z pierzem. Na śniadanie przynoś mu jajecznicę, a będzie ci służył, bo to jest Kłobuk”. Za ścianą znowu zaryczała czarna krowa. Justyna wysunęła bose nogi spod pierzyny i dotknąwszy nimi brudnych desek podłogi, zadygotała z zimna. Koszulą wytarła z wilgoci uda, wsunęła stopy w filcowe długie buty i podreptała do pieca, aby rozpalić ogień.
O różnych znakach na niebie i ziemi, które zapowiadały to, co stać się miało
Styczeń jest w Skiroławkach jednym z najzimniejszych miesięcy w roku. Średnia temperatura waha się wokół minus 3,5 stopni Celsjusza, suma opadów wynosi około 40 mm, a wilgotność powietrza 85 promile. Są to informacje dokładne, ponieważ w pobliżu szkoły w Skiroławkach znajduje się za ogrodzeniem z siatki maleńka stacja meteorologiczna – trzy białe budki na wysokich nóżkach – a nauczycielki mają obowiązek dokładnego i codziennego sprawdzania danych. W Skiroławkach bywa znacznie zimniej niż w stolicy (-2,9°C), co wskazuje, że leżą one na północy kraju, ale nie bardzo daleko.
W styczniu w Skiroławkach słońce wschodzi około godziny 7:40