Ogród bestii. Jeffery Deaver. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Jeffery Deaver
Издательство: PDW
Серия: Jeffery Deaver
Жанр произведения: Триллеры
Год издания: 0
isbn: 9788376487595
Скачать книгу
długą i nieprzyjemną. Jest jednak inny powód, żeby użyć karabinu – on musi zginąć na oczach ludzi.

      – Dlaczego?

      – Senator powiedział, że wszyscy w niemieckim rządzie i partii znają wielką rolę Ernsta w remilitaryzacji. Trzeba pokazać jego następcom, że też znajdą się w niebezpieczeństwie, jeżeli zajmą jego miejsce. Jeśli Ernst umrze bez świadków, Hitler zatuszuje sprawę, ogłosi, że zginął w wypadku albo zmarł na jakąś chorobę.

      – Wobec tego zrobię to publicznie – rzekł Paul. – Z karabinu. Ale będę musiał ustawić celownik, poczuć broń, znaleźć dobry punkt, dokładnie go wcześniej obejrzeć, sprawdzić wiatr, światło, ustalić trasę na miejsce i z powrotem.

      – Oczywiście. To ty jesteś fachowcem. Masz wolną rękę.

      Paul dokończył posiłek.

      – Po zdarzeniu w alei muszę się zapaść pod ziemię. Chcę zabrać swoje rzeczy z wioski olimpijskiej i jak najszybciej przeprowadzić się do pensjonatu. Pokój jest już gotowy?

      Morgan przytaknął.

      Paul dopił piwo, po czym wziął ze stołu książkę Hitlera, oparł na kolanach i przekartkował, odnajdując paszport, pieniądze i adres. Wyciągnął kartkę, na której był zanotowane informacje o pensjonacie. Wrzucając książkę do teczki, zapamiętał adres i drogę, a potem na pozór bezwiednym ruchem starł karteczką odrobinę rozlanego na stole piwa i zmiął papier, aż zmienił się w miękką kulę. Wsunął ją do kieszeni razem z niedopałkami, których chciał się pozbyć później.

      Morgan uniósł brew.

       Mówili, że jesteś dobry.

      Wskazując głową torbę, Paul spytał szeptem:

      – Co to właściwie jest ta książka Hitlera, „Moja walka”?

      – Ktoś powiedział, że zbiór stu sześćdziesięciu tysięcy błędów gramatycznych. Ponoć to filozofia Hitlera, ale w zasadzie stek kompletnych bzdur. Może jednak będziesz chciał ją zatrzymać – rzekł Morgan z uśmiechem. – W Berlinie wielu rzeczy brakuje i ciężko zdobyć papier toaletowy.

      Zaśmiali się obaj.

      – Ten człowiek, z którym mamy się tu spotkać… dlaczego można mu ufać?

      – Zaufanie w Niemczech to dziś dziwna rzecz. Ryzyko jest ogromne i powszechne, toteż nie można komuś ufać tylko dlatego, że wierzy w słuszność twojej sprawy. Jeżeli chodzi o tego człowieka, jego brat był działaczem związkowym, którego zamordowało SA, więc jest po naszej stronie. Nie jestem jednak skłonny ryzykować życia, opierając się tylko na tym fakcie. Dlatego zapłaciłem mu niemałą sumkę. Mają tu takie powiedzenie: „Śpiewam tak, jak każe mi ten, czyj chleb jem”. Cóż, Max je niemało mojego chleba. Poza tym znalazł się w niepewnej pozycji, bo sprzedał mi materiał cenny dla mnie, a kompromitujący dla niego. To doskonały przykład, jak w tym kraju działa zaufanie: musisz albo kogoś przekupić, albo mu zagrozić, a ja wolę robić jedno i drugie.

      Otworzyły się drzwi i Morgan zmrużył oczy, rozpoznając nowego gościa.

      – Oto i on – szepnął.

      Do restauracji wszedł szczupły mężczyzna w roboczym kombinezonie z małym plecakiem przewieszonym przez ramię. Rozejrzał się, przyzwyczajając wzrok do panującego we wnętrzu półmroku. Kiedy Morgan do niego pomachał, podszedł do stolika. Zdradzał widoczne oznaki zdenerwowania, przenosząc niespokojne spojrzenie z Paula na innych gości, potem na kelnerów i cienie w korytarzach prowadzących do toalet i kuchni, wreszcie z powrotem na Paula.

       Dzisiaj w Niemczech „oni” to wszyscy…

      Usiadł – najpierw plecami do wejścia, lecz zaraz zmienił miejsce, aby mieć widok na całą restaurację.

      – Dzień dobry – powiedział Morgan.

      – Heil Hitler.

      – Heil – odrzekł Paul.

      – Mój przyjaciel prosił, by zwracać się do niego „Max”. Pracuje dla człowieka, z którym przyjechałeś się zobaczyć. Przy domu. Jest jego dostawcą i zna gospodynię i ogrodnika. Mieszka w tym samym miasteczku, Charlottenburgu, na zachód od Berlina.

      Max nie miał ochoty na piwo ani jedzenie, zamówił tylko kawę, do której wsypał tyle cukru, że na powierzchni utworzył się biały kożuch. Zamieszał energicznie.

      – Musisz mi powiedzieć wszystko, co o nim wiesz – szepnął Paul

      – Tak, tak, powiem. – Ale zamilkł i znów rozejrzał się po sali. Podejrzliwość przylgnęła do niego podobnie jak jego zwilżone płynem, przerzedzone włosy przylgnęły do czaszki. Paul pomyślał, że jego niepokój jest irytujący i przede wszystkim niebezpieczny. Max wyciągnął z plecaka ciemnozieloną kartonową teczkę i podał Paulowi, który odchylił się do tyłu, aby nikt nie zobaczył jej zawartości. Otworzywszy ją, znalazł kilka pomiętych fotografii. Przedstawiały mężczyznę w szytym na miarę garniturze, stroju znamionującym skrupulatnych i sumiennych ludzi. Miał pięćdziesiąt kilka lat, okrągłą głowę i krótkie siwe lub szpakowate włosy. Nosił okulary w drucianych oprawkach.

      – To na pewno on? – zapytał Paul. – Nie ma sobowtórów?

      – Nie korzysta z żadnych sobowtórów. – Max drżącymi dłońmi uniósł do ust filiżankę z kawą i ponownie rozejrzał się po restauracji.

      Paul obejrzał zdjęcia. Zamierzał powiedzieć Maksowi, by zatrzymał fotografie, a po powrocie do domu zniszczył, lecz ten wydawał się zbyt zdenerwowany i Amerykanin wyobraził sobie, jak wpada w panikę i zostawia je w tramwaju albo metrze. Wsunął teczkę do skórzanej torby obok książki Hitlera; postanowił pozbyć się ich później.

      – A teraz opowiedz o nim – rzekł Paul, nachylając się nad stołem. – Wszystko.

      Max przekazał mu, co wie o Reinhardzie Ernście: pułkownik, mimo że od kilku lat był w stanie spoczynku, zachował wojskową dyscyplinę i sposób bycia. Wstawał wcześnie i bardzo długo pracował przez sześć lub nawet siedem dni w tygodniu. Regularnie się gimnastykował i doskonale strzelał. Często nosił przy sobie mały pistolet automatyczny. Jego biuro mieściło się przy Wilhelmstrasse, w budynku Kancelarii Rzeszy, do którego jeździł sam, rzadko korzystając z ochrony. Miał odkrytego mercedesa.

      Paul słuchał uważnie.

      – Codziennie jest w kancelarii?

      – Zwykle tak. Chociaż czasem jeździ do stoczni, a ostatnio do zakładów Kruppa.

      – Kto to jest Krupp?

      – Produkuje amunicję i sprzęt dla wojsk pancernych.

      – Gdzie Ernst parkuje pod kancelarią?

      – Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.

      – Możesz się dowiedzieć, gdzie będzie przez kilka następnych dni? Kiedy będzie jechał do biura?

      – Tak, spróbuję. – Na chwilę zamilkł. – Nie wiem, czy… – Urwał.

      – Słucham?

      – Wiem też co nieco o jego życiu osobistym. O żonie, synowej, wnuku. Chce go pan poznać z tej strony? Czy raczej nie?

       Dotknę lodu…

       Chcę – powiedział szeptem Paul. – Powiedz mi wszystko.

      Pędzili Rosenthaler Strasse do restauracji „Ogród Letni”, wyciskając siódme poty z niewielkiego silnika.

      – Mam pytanie, panie inspektorze – zwrócił się do szefa Konrad Janssen.

      –