– To po prostu granda! – powiedział Czele.
Czonakosz gwizdnął na znak, że w powietrzu wisi wojna. Boka namyślał się w milczeniu. Wszyscy chłopcy patrzyli na niego, byli ciekawi, jak tym razem zareaguje. Od miesięcy bowiem nie traktował poważnie podobnych incydentów. Jednak to wydarzenie było tak wołającą o pomstę do nieba niesprawiedliwością, że poruszyło nawet jego.
– Chodźmy na razie na obiad – powiedział cichym głosem. – Po południu spotkamy się na Placu i wszystko omówimy. Teraz i ja uważam, że tego już nie można darować!
Z aprobatą przyjęli decyzję Boki. Patrzyli na niego z uznaniem i podziwem, a czarne oczy Boki iskrzyły gniewem. Mało brakowało, aby go ucałowali za to, że wreszcie i jego oburzyło to bezprawie.
Ruszyli do domów. Gdzieś w oddali, w dzielnicy Józsefváros, odezwał się wesoły dźwięk dzwonu, świeciło słońce i wszystko wokół wydawało się piękne i radosne. Chłopcy czuli jednak, że stoją przed doniosłymi wydarzeniami. Ogarnęło ich podniecenie i żądza czynu. Jeżeli Boka powiedział, że trzeba działać, to na pewno jest to zapowiedź czegoś niezwykłego.
Zaczęli się rozchodzić. Czonakosz z Nemeczkiem zostali nieco z tyłu. Boka obejrzał się. Obaj chłopcy zatrzymali się przy jednym z piwnicznych okienek fabryki tytoniu. Było ono oblepione grubą warstwą tytoniowego pyłu.
– Tabaka! – zawołał wesoło Czonakosz, jeszcze raz gwizdnął i napchał sobie żółtego pyłu do nosa.
Nemeczek roześmiał się i małpując kolegę, również wciągnął w nozdrza szczyptę tabaki. Uradowani odkryciem pomaszerowali ulicą Köztelek, głośno kichając. Czonakosz kichał donośnie niczym z armaty, a mały, jasnowłosy Nemeczek prychał jak rozdrażniona świnka morska. Biegli ulicą, kichając, śmiejąc się i czuli się tacy szczęśliwi, że zapomnieli na chwilę o tej wielkiej niesprawiedliwości, którą nawet sam Boka, zawsze spokojny i poważny Boka, uznał za wręcz niesłychaną.
II
Plac, pusty plac… O, zdrowe i rumiane wiejskie dzieci z Wielkiej Niziny Węgierskiej! Żyjecie oto na rozległych przestrzeniach i wystarczy wam uczynić jeden tylko krok, aby znaleźć się w szczerym polu, pod błękitem cudownego nieboskłonu. Wasze spojrzenia przywykły do bezkresnych pól i szerokich horyzontów. Wy nie zostałyście wtłoczone w mury wysokich kamienic i nie domyślacie się nawet, jak wielkim skarbem jest dla budapeszteńskich chłopców zwykły, pusty plac. Taki plac to dla miejskich dzieci rozległa równina, to wspaniała przestrzeń! Słowem – ich Wielka Nizina. Taki plac to wolność, to pełna swoboda. I pomyśleć, że ów plac jest tylko zwykłym skrawkiem ziemi ogrodzonym z jednej strony rozwalającym się płotem, a z pozostałych stron zamkniętym przez szare mury kamienic, wznoszących się wysoko pod niebo.
Dziś stoi na tym placu przy ulicy Pawła smętna, zatłoczona, czteropiętrowa kamienica. Jej lokatorzy nie mają pojęcia o tym, że na tym właśnie skrawku ziemi znajdował się ongiś ów słynny Plac Broni, który dla garstki uczniów stał się symbolem ich młodości.
Wówczas plac ten był pusty, jak to zresztą z przeznaczonymi pod budowę placami bywa. Od ulicy Pawła był odgrodzony płotem. Z lewej i prawej strony zamykały go dwie duże kamienice, a od tyłu… otóż to, na tyłach znajdowało się miejsce, które czyniło ów plac terenem niezwykle atrakcyjnym. Albowiem zaczynał się tam drugi, olbrzymi plac, wydzierżawiony przez zarząd tartaku na skład drewna. Stały więc tu ułożone w sągi duże polana. Wśród potężnych sześcianów powstała siatka regularnych uliczek. Istny labirynt! Pięćdziesiąt, a może i sześćdziesiąt ścieżek krzyżowało się wśród ciemnych sągów drewna i naprawdę niełatwo było rozeznać się w tej plątaninie. Kto jednak z trudem przez ten labirynt przebrnął, ten wychodził na placyk z małym budynkiem. To był właśnie tartak parowy. Był to dziwny, dość tajemniczy i ponurawy obiekt. Latem porastał dziką winoroślą i z zielonego listowia wystawał tylko smukły, czarny komin, miarowo pykający kłębami czystej, białej pary. Z daleka, spośród sągów drewna, skąd jeszcze nie było widać tartaku, można było przypuszczać, że to sapie lokomotywa, która nie może ruszyć z miejsca.
Wokół domku zawsze stały duże, ciężkie wozy do przewożenia drewna. Podjeżdżały kolejno pod okap i wtedy rozlegał się trzask spadającego drewna. Pod okapem znajdował się mały otwór, z którego wystawało spadziste koryto. Kiedy fura podjeżdżała pod ten otwór, korytem zaczynała płynąć struga porąbanych polan. Woźnica krzykiem dawał sygnał, że wóz pełny. Pykanie z komina ustawało z nagła, w domku robiło się cicho, woźnica zacinał konie i naładowany wóz ruszał z miejsca. Pod okap podjeżdżał następny, pusty, czekający na drewno wóz, czarny komin znów zaczynał pykać i znów sypały się polana. I tak to trwało od lat. Drewno było ciągle uzupełniane, wielkie wozy przywoziły na plac coraz to nowe polana, które znowu cięła maszyna. Tak więc na placu nigdy nie brakowało sągów i nigdy też na dłużej nie milkł świst parowej piły. Przed tartakiem rosło kilka karłowatych drzewek morwowych, a pod jednym z nich stała sklecona z desek budka. Tu właśnie mieszkał Słowak, który pilnował w nocy placu, żeby nikt nie kradł lub nie podpalił drewna.
Czy można było znaleźć piękniejsze miejsce do zabaw? Dla nas, chłopców z miasta, było to coś wspaniałego! Nie potrafiliśmy wyobrazić sobie bardziej indiańskiego, piękniejszego i rozleglejszego placu, który by tak doskonale zastępował amerykańską prerię. A położony na tyłach skład drzewa stawał się wszystkim tym, czego akurat potrzebowaliśmy. Bywał więc miasteczkiem na Dzikim Zachodzie, puszczą, górami skalistymi pełnymi kanionów, słowem tym, czym go w danej chwili mianowano. I nie myślcie, że był to wystawiony na ataki, bezbronny plac! Przeciwnie, był to Plac Broni! Szczyty sągów chłopcy zamienili bowiem w fortece i twierdze. O tym, które punkty trzeba umocnić, decydował Boka. Fortece natomiast budowali Czonakosz i Nemeczek. Znajdowały się one w czterech czy pięciu punktach. Każda z nich miała kapitana, porucznika i podporucznika. Oni stanowili armię. Niestety, ku ogólnemu zmartwieniu był tylko jeden szeregowiec. Wszyscy zatem kapitanowie i oficerowie mogli rozkazywać, musztrować i karać aresztem za niesubordynację tylko jednego, jedynego szeregowca.
Nie trzeba dodawać, że tym jednym jedynym szeregowcem był mały, jasnowłosy Nemeczek. Kapitanowie, porucznicy i podporucznicy salutowali sobie z wielką swobodą, od niechcenia podnosząc rękę do czapki, choćby się i sto razy spotykali na Placu w ciągu jednego popołudnia. Pozdrawiali się ot, tak sobie, mówiąc zwyczajnie:
– Cześć!
Inaczej Nemeczek. Biedak co chwila musiał stawać na baczność i sztywno salutować. A kto tylko przechodził koło niego, natychmiast go strofował:
– Jak stoisz?
– Pięty razem!
– Wypnij pierś, wciągnij brzuch!
– Baczność!
I Nemeczek podporządkowywał się wszystkim z radością. Bywają bowiem chłopcy, którym okazywanie posłuszeństwa sprawia przyjemność. Jednak większość chłopców lubi rozkazywać. Jak zresztą większość ludzi. I dlatego właśnie na Placu wszyscy chcący dowodzić byli oficerami, a tylko jeden Nemeczek szeregowcem.
Wpół do trzeciej po południu nie było tu jeszcze nikogo. Na rozścielonej na ziemi derce, przed budką, spał sobie smacznie Słowak. Sypiał zawsze w dzień, bo nocą doglądał Placu, pilnował drewna lub też właził do fortecy na jednym z sągów i stamtąd patrzył na księżyc. Teraz warczała piła parowa, czarny komin pykał obłoczkami białej pary, a porąbane polana spadały z trzaskiem na platformy wozów.
Kilka minut po pół do trzeciej skrzypnęła furtka od ulicy