Komórka, prawie wyładowana. Sprawdza ostatnie połączenia – wyświetla się jego własny numer, przeważnie, ale są też inne, nic mu nie mówią, dwa albo trzy. „Otrzymane wiadomości” – tylko jedna – od niego, gdy zgubili się w Trogirze. „Jestem przy fontannie na głównym placu”. „Wysłane wiadomości” – pusta. Wraca do głównego menu, na ekraniku świeci przez chwilę jakiś wzorek, potem gaśnie.
Paczka napoczętych chusteczek higienicznych. Ołówek, dwa długopisy, jeden żółty bic, drugi z napisem „Hotel Mercure”. Drobne monety, grosze i eurocenty. Portmonetka, a w niej chorwackie banknoty, niewiele, i polskie dziesięć złotych. Karta Visa. Bloczek pomarańczowych karteczek, przybrudzony. Miedziana szpilka z jakimś antycznym wzorkiem, wygląda na połamaną. Dwa cukierki kopiko. Aparat fotograficzny, digitalny w czarnym etui. Gwóźdź. Biały spinacz. Złotko po gumie do żucia. Okruszki. Piasek.
Układa to wszystko starannie na czarnym matowym blacie, każda rzecz w równej odległości od drugiej. Podchodzi do kranu, pije wodę. Wraca do stołu i zapala papierosa. Potem zaczyna robić zdjęcia jej aparatem, każdemu przedmiotowi osobno. Fotografuje powoli, z namaszczeniem, na maksymalnym zbliżeniu, z włączoną lampą błyskową. Żałuje tylko, że ten mały aparacik nie może zrobić zdjęcia sobie samemu. On też jest dowodem w sprawie. Potem przenosi się do sieni, gdzie stoją torby i walizki, i każdej z nich cyka jeden obrazek. Na tym jednak nie poprzestaje, rozpakowuje walizki i zaczyna fotografować każdą sztukę odzieży, każdą parę butów, każdą tubkę kremu i książkę. Zabawki małego. Wyrzuca nawet z reklamówki brudne ubrania i tej niekształtnej kupce też robi zdjęcie.
Znajduje małą butelkę rakiji i wypija ją jednym duszkiem, z aparatem w dłoniach, w końcu fotografuje pustą butelkę.
Jest już widno, kiedy rusza samochodem w stronę Visu. Ma ze sobą zeschnięte kanapki, które ona zrobiła na drogę. W upale masło spłynęło, nasączyło kawałki chleba lśniącą tłustą warstewką, żółty ser teraz jest twardy i na wpół przezroczysty jak plastik. Zjada dwie, wyjeżdżając z Komiży; ręce wyciera o spodnie. Jedzie wolno, ostrożnie, patrząc na boki, na wszystko, co mija, pamiętając, że w jego krwi jest alkohol. Ale czuje się mocny i niezawodny jak maszyna. Nie ogląda się za siebie, chociaż wie, że tam za jego plecami metr po metrze rośnie morze. Powietrze jest tak czyste, że pewnie ze szczytu uda się dostrzec brzegi Włoch. Na razie zatrzymuje się w zatoczkach i lustruje wszystko wokół, każdy papierek, każdy śmieć. Ma też lornetkę Branka – ogląda przez nią zbocza. Widzi kamieniste stoki pokryte mierzwą wypalonej, poszarzałej trawy, widzi krzaki nieśmiertelnych jeżyn, pociemniałych od słońca, kurczowo chwytające się długimi pędami kamieni. Marne, zdziczałe oliwki o powykręcanych pniach, kamienne murki pozostałe po opuszczonych winnicach.
Po mniej więcej godzinie powoli, niczym patrol policji, zaczyna zjeżdżać do Visu. Mija mały supermarket, gdzie robili zakupy, przeważnie wina, i po chwili jest w mieście.
Prom przycumował już do nabrzeża. Jest ogromny, wielki jak budynek, pływający blok. „Posejdon”. Wielkie wrota już otwarto, do tej ziejącej jaskini ustawiła się kolejka samochodów i zaspanych ludzi; zaraz zaczną wpuszczać. Kunicki staje przy barierce i przygląda się grupie kupujących bilety. Niektórzy są z plecakami, wśród nich piękna dziewczyna w kolorowym turbanie; patrzy na nią, nie może oderwać wzroku. Obok dziewczyny wysoki chłopak o skandynawskiej urodzie. Są kobiety z dziećmi, chyba miejscowe, bez bagaży, jakiś człowiek w garniturze, z teczką. Jest para – ona przytulona do jego piersi, ma zamknięte oczy, jakby chciała odespać zbyt krótką noc. I kilka samochodów – jeden załadowany po dach, z niemieckimi rejestracjami, dwa włoskie. I miejscowe bagażówki – po chleb, warzywa, pocztę. Wyspa musi żyć. Kunicki dyskretnie zagląda do samochodów.
W końcu kolejka rusza, prom połyka ludzi i samochody, nikt nie protestuje, idą jak cielęta. Podjeżdża jeszcze grupa francuskich motocyklistów, pięcioro, ci są ostatni i też posłusznie znikają w paszczy „Posejdona”.
Kunicki czeka, aż wrota zamkną się z mechanicznym zgrzytem. Bileter zatrzaskuje okienko i wychodzi zapalić papierosa. Obydwaj są świadkami, jak prom z nagłym hałasem odbija od brzegu.
Mówi, że szuka kobiety i dziecka, wyciąga z kieszeni jej paszport i podtyka go pod nos tamtemu.
Bileter patrzy na zdjęcie w paszporcie, pochyla się nad nim. Mówi po chorwacku coś w tym rodzaju:
– Policja nas już o nią pytała. Nikt jej tu nie widział – zaciąga się papierosem i dodaje: – To nie jest duża wyspa, zapamiętałoby się.
Nagle kładzie Kunickiemu rękę na ramieniu, jakby się dawno znali.
– Kawy? Napijesz się kawy? – i pokazuje głową otwieraną właśnie kafejkę przy porcie.
Tak, kawy. Czemu nie?
Kunicki siada przy małym stoliku, a tamten za chwilę przychodzi z podwójnymi espresso. Piją w milczeniu.
– Nie martw się – mówi bileter. – Tutaj nie ma się jak zgubić. Tutaj wszyscy jesteśmy widoczni jak na dłoni. – Tak mówi i pokazuje otwartą dłoń przeoraną kilkoma grubymi liniami. Potem przynosi mu bułkę z kotletem i sałatą. W końcu odchodzi, zostawiając Kunickiego nad niedopitą kawą. Kiedy znika, Kunickiemu wyrywa się krótki szloch; jest jak kęs bułki, więc przełyka go, nie czując smaku.
Nie może pozbyć się wyrażenia, że są widoczni jak na dłoni. Przez kogo? Kto miałby na nich wszystkich patrzeć, na tę wyspę na morzu, na nitki asfaltowych dróg z portu do portu, na roztopionych w upale kilka tysięcy ludzi, miejscowych i turystów, trwających w ruchu. Migają mu w głowie obrazy ze zdjęć satelitarnych, podobno można na nich dojrzeć napis na pudełku od zapałek. Czy to możliwe? Pewnie i widać stamtąd jego początki łysiny. Wielkie chłodne niebo pełne ruchomych oczu niespokojnych satelitów.
Wraca do samochodu przez mały cmentarz koło kościoła. Wszystkie groby zwrócone są w stronę morza, jak w amfiteatrze, więc zmarli obserwują powolny, powtarzalny rytm portu. Zapewne cieszy ich biały prom, może biorą go nawet za archanioła, który eskortuje dusze w tej podniebnej