Podróż do własnych korzeni
Hostelom powinno się wytoczyć sprawę o ageizm, o dyskryminację ze względu na wiek. Z jakichś powodów przyjmują na noclegi tylko młodych, same sobie ustalają te granice wieku, ale można być pewnym, że czterdziestolatek nie przejdzie. Dlaczego młodzi mieliby być tak wyróżniani? Czy i bez tego nie obsypuje ich przywilejami sama biologia?
Weźmy na przykład tych backpackersów, którzy w przeważającej części okupują większość hosteli – są silni i wysocy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, mają jasną zdrową skórę, rzadko kiedy palą albo biorą jakieś świństwa, co najwyżej skręta od czasu do czasu. Podróżują ekologicznymi środkami komunikacji – lądem; wiozą ich nocne pociągi, zatłoczone dalekobieżne autobusy. W niektórych krajach udaje im się jeszcze złapać autostop. Wieczorami docierają do owych hosteli i przy jedzeniu zaczynają sobie wzajemnie zadawać Trzy Pytania Podróżne: skąd pochodzisz? Skąd przyjechałeś? Dokąd jedziesz? Pierwsze pytanie wyznacza oś pionową, dwa następne – osie poziome. Dzięki takiej konfiguracji udaje im się stworzyć coś w rodzaju układu współrzędnych i kiedy już się wzajemnie usytuują na tej mapie, zasypiają spokojnie.
Ten, którego spotkałam w pociągu, podróżował, jak większość z nich, w poszukiwaniu swoich korzeni. Była to dosyć skomplikowana podróż. Jego babka po kądzieli była rosyjską Żydówką, dziadek Polakiem z Wilna (opuścili Rosję z armią generała Andersa i po wojnie osiedlili się w Kanadzie); po mieczu zaś dziadek był Hiszpanem, a babka Indianką z plemienia, którego nazwy nie pamiętam.
Był na początku swojej podróży i wszystko to wydawało się go trochę przytłaczać.
Kosmetyki podróżne
Dziś już każda szanująca się drogeria oferuje klientom specjalną serię kosmetyków podróżnych. Niektóre sieci przeznaczają na ten cel osobne regały. Można się tutaj zaopatrzyć we wszystko, co przyda się w podróży: szampon, mydło w tubie do prania bielizny w hotelowych łazienkach, składane na pół szczoteczki do zębów, krem z filtrem przeciwsłonecznym, spray przeciw komarom, chusteczki nasączone pastą do butów (dostępna jest cała gama kolorów), intymne zestawy higieniczne, krem do stóp, krem do rąk. Cechą charakterystyczną tych wszystkich specyfików jest ich rozmiar – to miniatury, tubeczki i słoiczki, buteleczki wielkości kciuka; w najmniejszym zestawie do szycia mieszczą się trzy igły, pięć moteczków nici różnego koloru, po trzy metry każda, oraz dwa białe awaryjne guziki i agrafka. Szczególnie przydatny będzie lakier do włosów w sprayu, miniaturowy pojemnik mieści się w dłoni.
Wygląda na to, że przemysł kosmetyczny uznał fenomen podróży za pomniejszoną kopię życia osiadłego, jego zabawną, nieco infantylną miniaturę.
La mano di Giovanni Battista
Świata jest za dużo. Należałoby go raczej zmniejszyć, a nie poszerzać, powiększać. Należałoby go znowu zatrzasnąć w małej puszce, w przenośnym panoptikum, i pozwolić nam zaglądać tam tylko w soboty po południu, gdy codzienne prace zostały już wykonane, gdy czysta bielizna już przygotowana, a koszule prężą się na oparciach krzeseł, gdy wyszorowano podłogi, a na parapecie studzi się drożdżowy placek z kruszonką. Zaglądać doń przez dziurkę, jak do fotoplastikonu, dziwić się jego każdemu szczegółowi.
Niestety jest już chyba za późno.
Zdaje się, że nie pozostaje nic innego, jak nauczyć się bez końca wybierać. Być jak ten podróżny, którego poznałam w nocnym pociągu. Mówił, że co jakiś czas musi odwiedzić Luwr i stanąć przed jedynym obrazem, który według niego naprawdę wart jest zobaczenia. Zatrzymać się przed obrazem Jana Chrzciciela i powieść wzrokiem za jego wzniesionym palcem.
Oryginał i kopia
Człowiek w bufecie pewnego muzeum powiedział mi, że nic mu nie daje takiej satysfakcji, jak obcowanie z oryginałem. Utrzymywał też, że im więcej kopii na świecie, tym silniejsza jest moc oryginału, moc czasami bliska potędze relikwii. Ważne jest bowiem to, co pojedyncze, nad czym wisi porażająca groźba zniszczenia. Potwierdzeniem jego słów była grupa turystów, którzy w nabożnym skupieniu celebrowali znajdujący się nieopodal obraz Leonarda da Vinci. Czasami tylko, gdy ktoś nie mógł już wytrzymać napięcia, rozlegało się donośne kliknięcie aparatu, brzmiące jak jakieś „amen” wypowiedziane w nowym cyfrowym języku.
Pociąg tchórzy
Istnieją pociągi, które zaprojektowano z przeznaczeniem na sen pasażerów. Cały skład tworzą wagony sypialne i jeden barowy, nawet nie restauracyjny, to wystarczy. Taki pociąg kursuje na przykład ze Szczecina do Wrocławia. Rusza o 22.30 i przyjeżdża o 7.00, ale trasa nie jest przecież tak daleka, to zaledwie 340 kilometrów, i dałoby się ją przejechać w pięć godzin. Jednak nie zawsze chodzi o to, żeby było szybciej, firma dba o komfort pasażerów. Pociąg zatrzymuje się w polach i stoi wśród nocnych mgieł; cichy hotel na kółkach. Nie warto ścigać się z nocą.
Jest też całkiem dobry pociąg Berlin–Paryż. I Budapeszt–Belgrad. Oraz Bukareszt–Zurych.
Uważam, że wymyślono je dla ludzi, którzy boją się latać samolotami. Są wstydliwe, lepiej nie przyznawać się, że się nimi jeździ. Zresztą nie reklamuje się ich szczególnie. To pociągi dla stałej klienteli, dla tego nieszczęsnego procentu ludzkości, który umiera ze strachu przy każdym starcie i lądowaniu. Dla tych o spoconych rękach, którzy bezradnie miętoszą kolejne chusteczki, i tych, którzy chwytają stewardesy za rękaw.
Taki pociąg stoi skromnie na bocznym torze, nie rzuca się w oczy. (Na przykład ten z Hamburga do Krakowa czeka w Altonie, zasłonięty reklamami i billboardami). Ci, którzy jadą nim po raz pierwszy, kręcą się po dworcu, zanim go znajdą. Trwa dyskretne załadowanie. W bocznych kieszeniach bagaży tkwią piżamy i kapcie, kosmetyczki, zatyczki do uszu. Odzież wiesza się starannie na specjalnych uchwytach, a w mikroskopijnych umywalkach zamkniętych w szafkach stawia się przybory do mycia zębów. Konduktor będzie wkrótce zbierał zamówienia na śniadanie. Kawa czy herbata – oto namiastka kolejowej wolności. Gdyby wykupili jeden z tanich lotów, byliby na miejscu w godzinę, zaoszczędziliby pieniądze. Mieliby noc – w objęciach stęsknionych kochanków, kolację w jednej z restauracji na rue Ble-ble, gdzie podaje się ostrygi. Wieczorny koncert Mozarta w katedrze. Spacer po nabrzeżu. A tak muszą bez reszty oddać się czasowi podróży po szynach, odwiecznym zwyczajem przodków przebyć osobiście każdy kilometr, przejechać każdy most, wiadukt i tunel w tej podróży po ziemi. Niczego nie da się ominąć, przeskoczyć. Każdy milimetr drogi będzie dotknięty kołem, uczyni zeń swoją styczną na moment i zawsze będzie to niepowtarzalna konfiguracja – koła i szyny, czasu i miejsca, wyjątkowa w całym kosmosie.
Ledwie ów pociąg tchórzy prawie bez zapowiedzi ruszy w noc, od razu zapełnia się bar. Ciągną do niego mężczyźni w garniturach na kilka szybkich, na duże piwo, żeby łatwiej zasnąć; dobrze ubrani geje, strzelający oczyma jak kastanietami; zagubieni kibice jakiegoś klubu, oderwani od grupy, która poleciała samolotem, niepewni jak owce poza stadem; przyjaciółki po czterdziestce, które zostawiwszy nudnych mężów, wybrały się w poszukiwaniu przygód.
Powoli zaczyna brakować miejsc, a pasażerowie zachowują się jak na wielkim przyjęciu, z czasem mili barmani przedstawiają ich sobie wzajemnie: „Ten gość jeździ z nami co tydzień”, „Ted, który mówi, że nie położy się spać, ale padnie pierwszy”,