– A czy obecny król, Bhumibol, jest dobrym astrologiem? – spytałem.
– Nie mogę się wypowiadać o swoim władcy – odrzekł generał i w ten sposób pominął temat po dziś dzień stanowiący w Tajlandii tabu. Zbyt wiele jest niewyjaśnionych tajemnic, zbyt wiele przekazywanych z ucha na ucho przepowiedni – łącznie z tą, że na następnym królu, Ramie Dziesiątym, dynastia wygaśnie – by jakikolwiek Tajlandczyk ryzykował rozmowy na temat królewskiej rodziny z obcokrajowcem. Generał nie chciał nawet potwierdzić tego, o czym wiedzą wszyscy: że podobnie jak poprzednicy, także i Bhumibol ma swych przybocznych astrologów i to oni dyktują mu, kiedy ma publicznie wystąpić i z kim oraz kiedy się spotkać.
Akademia ma mały, niepielęgnowany, ale przyjemny ogród, w którym uwijają się kocięta, psy, na sznurach suszą się koszule, a cementowa łania udaje, iż pije z wyschniętej fontanny. Na werandach poustawiane są stoliki, za którymi zasiedli badacze dłoni, przez powiększające szkło wpatrujący się w podstawione im ręce, albo astrologowie, którzy czynili wyliczenia, patrzyli na wykresy na papierze kratkowanym, a potem odczytywali przeszłość, przewidywali przyszłość, czy też po prostu udzielali rad wsłuchanym w ich głosy kobietom.
Czy stawałem się podobny do tych niewiast, nawet jeśli wziąć poprawkę na to, że chciałem zbadać "tajemnice Azji"? Decydując się na nielatanie, czy przypadkiem nie zachowałem się jak te kobieciny, które przybyły, aby gwiazdy narzuciły ograniczenie czy zakaz, który pozwoli coś uzyskać?
Przystanąłem, aby obejrzeć kobietę, która przybyła nie tylko ze swoją córką, ale także z jej narzeczonym, chcąc go najwyraźniej sprawdzić, zanim będzie mogła uznać za potencjalnego zięcia. Wszyscy w najwyższym skupieniu przyglądali się, jak astrolog dokonuje swych wyliczeń.
Generał poinformował mnie, że właśnie tego dnia do Towarzystwa przybyła jedna z najsłynniejszych w kraju jasnowidzek; kobieta używała różnych metod, ale najbardziej zasłynęła z odczytywania znaków ciała. Czy chciałbym ją poznać?
– Oczywiście – odrzekłem spontanicznie i natychmiast uświadomiłem sobie, w jak wielkim stopniu przepowiadanie przyszłości może się stać czymś w rodzaju narkotyku i że ktoś może całe życie strawić na wysłuchiwaniu w istocie tego samego, stawiając ciągle te same pytania, ale za każdym razem czekając na odpowiedź z niezmienną ciekawością. Podobnie jest w kasynie, kiedy stawia się kilka żetonów na pole czerwone lub czarne, parzyste lub nieparzyste, a im dłużej się gra, tym bardziej chce się grać, gdyż fascynujące jest to czekanie na odpowiedź losu: "tak" lub "nie". I podobnie jak w kasynie przegrany jest pewny, że szczęście zaraz się odwróci, tak też jest z wróżbitami – wprawdzie większości z nich zdarza się zrobić raptem jakąś jedną celną uwagę pośród błędów i trywialności, ale przecież ciągle mamy nadzieję, że wreszcie trafimy na tego najlepszego, który nigdy się nie myli i wszystko widzi wyraźnie. Może to już ten najbliższy?
Kobieta miała około pięćdziesiątki, była korpulentna i barczysta, z krótkimi nogami i jasną skórą. Była najwyraźniej Chinką, ale nie zamierzałem nawiązywać konwersacji, która mogłaby jej podsunąć sugestię, kim jestem i skąd przybyłem. Siadłem naprzeciw niej bez słowa i czekałem, co powie.
Przez kilka minut jakby się modliła, z rękami złożonymi na piersiach, pochyloną głową i coś szeptała pod nosem. Potem z wielką uwagą przyjrzała się mej twarzy, poprosiła, abym się uśmiechnął, gdyż chciała zobaczyć, jak układają się zmarszczki wokół ust, wreszcie dotknęła mych uszu i czoła. Następnie kazała mi wstać i podciągnąć spodnie, ukazując kostki i stopy.
To stara chińska metoda wróżbiarstwa, która bardzo mnie interesowała, gdyż wydawała się najmniej mglista. Uważnie obserwowane ciało może zdradzić bardzo wiele i jeśli w ogóle istnieje jakaś księga, w której można odczytać czyjąś przeszłość, a nawet dojrzeć zapowiedzi przyszłości, to prędzej jest nią ta skorupa, którą niesiemy od chwili narodzin, niż jakieś na palcach czynione kalkulacje, które układ gwiazd wiążą z chwilą, kiedy ktoś przyszedł na świat. Ludzie urodzeni o tej samej godzinie tego samego dnia tego samego roku nie mają tych samych losów i z pewnością nie umierają w tym samym czasie. Ani nie mają takich samych linii na dłoniach. Natomiast ludzie o podobnych cechach fizycznych często zajmują podobne postawy, mają podobne zalety i wady. Jest więc całkiem możliwe, że ktoś z ciała byłby w stanie wyczytać los danej osoby.
Odczytywanie przeznaczenia z twarzy człowieka wyrosło w Chinach z praktyki medycznej. Pacjenci – a przede wszystkim kobiety – za nic nie pozwalali się dotknąć, lekarze więc musieli diagnozować ich dolegliwości, tylko obserwując, w pierwszej kolejności twarze. Przyglądając się przez wieki licznym pacjentom, Chińczycy doszli na przykład do wniosku, że mała czerwona kropka na policzku znamionuje kłopoty z sercem, a zmarszczka pod lewym okiem – zaburzenia żołądkowe. Podobnie wszyscy bogacze mają określony kształt nosa, podczas gdy ludzie władzy – pieprzyk na brodzie. Tak powstała idea, że przeznaczenie wypisane jest na ciele i trzeba tylko umieć je wyczytać.
Charakter osoby rozpoznają Chińczycy po uszach, na czole – los do trzydziestego drugiego roku życia, w oczach – do czterdziestki, na nosie – od czterdziestki do pięćdziesiątki. Brwi zdradzają życie emocjonalne, w ustach można wyczytać zapowiedzi niepowodzeń i pomyślnych zdarzeń w ostatnich latach życia. Z linii ust, która zmienia się z czasem, można wyczytać, kim dany człowiek chciał być, a kim się stał. To wcale nie takie głupie, myślałem. Ciało naprawdę może być znakomitym wskaźnikiem. Czyż to nie prawda, że od pewnego wieku każdy jest odpowiedzialny za swoją twarz? I czyż ręce nie ujawniają rzeczy z przeszłości, które chirurgia plastyczna stara się ukryć w innych miejscach?
Byłem bardzo ciekaw, co ta kobieta wyczyta z mojej twarzy, kostek u nóg, a zwłaszcza z małego pieprzyka pod prawą brwią.
– Jest pan bardzo wielkoduszny. – To jeden z typowych początków, który wprawia "pacjenta" w dobry nastrój, pomyślałem. – Wszyscy bracia i siostry polegają na panu.
– To nieprawda – odrzekłem na głos. – Nie mam rodzeństwa, jestem jedynakiem.
Nie speszyło jej to.
– Skoro nie ma pan rodzeństwa, musi chodzić o innych krewnych. Uszy powiadają, że wiele osób blisko z panem związanych jest od pana zależnych. – I tak, i nie, pomyślałem, z rezygnacją akceptując ten ogólnik. – W młodości miał pan problemy z pieniędzmi i zdrowiem, ale wszystko minęło po trzydziestym piątym roku życia. Ma pan szczęście, gdyż zawsze ma pan u boku kogoś, komu może pan zaufać, na czyją pomoc może pan liczyć.
– To prawda. Jestem żonaty od ponad trzydziestu lat – odrzekłem.
– Tak, ale poślubił pan drugą miłość, nie pierwszą. – Ani pierwszą, ani drugą, ale straciwszy nadzieję, że usłyszę coś interesującego, nie chciałem już przeszkadzać damie. – Uszy powiadają, że kiedyś otrzyma pan wielki spadek po rodzicach. – A to kłamliwe uszy. Od moich rodziców (ojciec umarł przed kilku laty) nie mogłem oczekiwać niczego podobnego. Gdybym dzisiaj spytał matkę – osiemdziesięcioczterolatkę z pewną demencją – "Mamo, gdzie schowałaś pieniądze?", uniosłaby ręce i z tym promiennym uśmiechem, jaki należy do rzeczy, które czyni teraz bezwiednie, odparłaby: "Tam… tam…", wskazując jakiś punkt w powietrzu. Tak, te pieniądze "gdzieś tam" to jedyny mój spadek. A może powinienem chwycić się innej interpretacji i uznać, że chodzi o dobra nie tylko materialne? – W domu jest miejsce poświęcone bogom i przodkom. To dobrze, że ich pan czci. Niech pan tego nigdy nie zaniedba.
Nareszcie