Ludziom urodzonym na początku wieku w ubogiej chłopskiej rodzinie w Cernusco czy gdziekolwiek indziej we Włoszech nie mógł marzyć się księżyc. Stało przed nimi bardzo niewiele możliwości, co znaczyło, że mieli swoją "predestynację". Dzisiaj każdy ma przed sobą wiele możliwości i może aspirować do bardzo różnych rzeczy, ale w rezultacie nikt nie jest do niczego "predestynowany". Może dlatego ludzie czują się coraz bardziej zdezorientowani i niepewni co do sensu życia.
Dzisiaj dzieci w Cernusco nie mrą jak muchy, a zapytane, kim chciałyby być w przyszłości, żadne nie odpowiedziałoby: "Misjonarką w Birmie". Czy jednak ich życie ma więcej sensu niż życie dzieci, które kiedyś mogłyby w ten sposób odpowiedzieć? Zakonnice w Kengtung nie powątpiewają w sens życia.
A jak jest z moim? Podobnie jak inni, czasami się waham. Z pewnością nie jestem "urodzonym" dziennikarzem. Kiedy w dzieciństwie rodzina i znajomi bombardowali mnie idiotycznymi pytaniami, które zadawane są – zdaje się – wszystkim dzieciom we wszystkich krajach i być może we wszystkich wiekach, droczyłem się z nimi, za każdym razem udzielając innej odpowiedzi, aż wreszcie zacząłem wymyślać nieistniejące profesje. Po dziś dzień marzę o czymś takim.
Po trzech dniach spędzonych w Kengtung Andrew i jego przyjacielowi nie udało się znaleźć dla mnie wróżbity. Być może protestanckie korzenie Andrew decydowały o pewnym sceptycyzmie, a może dwaj najsłynniejsi specjaliści byli właśnie "poza miastem". I wreszcie ostatniego wieczoru zna leźliśmy jednego grającego w badmintona z dziećmi w ogródku swego domu. Bardzo grzecznie odmówił: przyjmował tylko przed południem między 09.30 a 11.30, po medytacji. Prosiłem go, aby dla mnie zrobił wyjątek, ale był niezłomny. Poprzysiągł sobie trzymać się tych ograniczeń, aby "nie stać się niewolnikiem chęci zysku". Gdyby złamał to zobowiązanie, utraciłby całą swoją moc. Jego stanowczość zrobiła na mnie większe wrażenie niż cokolwiek, co mógłby mi powiedzieć.
W drodze powrotnej znowu zobaczyliśmy więźniów w łańcuchach. Teraz byliśmy już przygotowani i wręczyliśmy im kilka koszul, sweter, papierosy i trochę kyatów.
Na granicy zwrócono nam paszporty bez żadnej wstemplowanej wizy. Oficjalnie ani przez chwilę nie opuściliśmy Tajlandii i nie wjechaliśmy do Birmy. Szybka taksówka zawiozła nas do Chiang Rai. Noc spędziliśmy w lśniącym od nowości, ultranowoczesnym hotelu, gdzie młodzi tajlandzcy kelnerzy, wystrojeni jak dawni Syjamczycy, obsługiwali zachodnich turystów wystrojonych jak podróżnicy. Jutro klimatyzowane autobusy zawiozą ich do Tachileck, gdzie sfotografują się pod łukiem znanym jako Złoty Trójkąt, odwiedzą muzeum zwane Domem Opium i kupią trochę birmańskich świecidełek, takich, jakie dziś równie dobrze można dostać w Europie.
Wynajęty przez hotel na pół roku francuski mim, w meloniku i z laseczką, udawał Charliego Chaplina, przechadzając się między stolikami, przed windami i pośród gości w barze, w nadziei, że w ten sposób rozluźni atmosferę. Po więźniach w kajdanach, mnichach i obcinaczach głów trudno mi było sobie wyobrazić coś bardziej absurdalnego.
Nazajutrz Angela i Charles wsiedli do samolotu i po dwóch godzinach byli w Bangkoku. Mnie czekały cztery godziny jazdy autobusem do Chiang Mai, a potem cała noc w pociągu. Niewygodne. Skomplikowane. Ciągle jednak satysfakcję sprawiało mi trzymanie się planu. Przypomniało mi się, jak jako chłopiec w drodze do szkoły starałem się nie nadepnąć linii między płytami chodnikowymi. Jeśli uda mi się przez całą drogę, z klasówką będzie wszystko jak najlepiej. Na całym świecie widywałem dzieci zachowujące się podobnie. Być może wszyscy od czasu do czasu odczuwamy instynktowną potrzebę, aby narzucić sobie jakieś ograniczenia, spróbować się z trudnościami, aby w ten sposób poczuć, że zasłużyliśmy na jakiś wytęskniony rezultat.
Rozmyślając nad tym, ile razy w życiu podejmujemy takie gry z losem, dotarłem na czas na przystanek autobusowy, potem na stację kolejową, a wreszcie do Bangkoku.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Wdowy i rozbite misy
Było nieuniknione, że zaczną mnie nawiedzać wątpliwości. Odezwał się stary, znajomy głos mego alter ego, zważający na formę i skłonny wszystko kwestionować. Wątpliwości pojawiły się po raz pierwszy, gdy nad problemem wróżbity i przesądu zacząłem się zastanawiać jako dziennikarz. Czy czasem to wyrzekanie się samolotów nie jest po prostu czystą stratą czasu? Czy nie poddałem się najgłupszemu i najbardziej irracjonalnemu z instynktów? Czy nie zachowywałem się jak zabobonna babina? Kiedy zaczynałem do kwestii tej przykładać miary logiki, które stosowałem do innych rzeczy, stawała się jawnie absurdalna.
Udałem się po wywiad do generała Payroota, sekretarza Międzynarodowego Tajlandzkiego Towarzystwa Astrologicznego. Był to dystyngowany dżentelmen dobiegający sześćdziesiątki, szczupły i prosty, z gęstymi siwymi włosami ściętymi krótko jak u mnicha. Na powitanie wręczył mi nie jedną, lecz – jak to się coraz częściej zdarza w Azji – kilka wizytówek, każda z innym adresem, numerem telefonu i faksu.
– Dlaczego Międzynarodowe Tajlandzkie Towarzystwo Astrologiczne? – zagadnąłem na początek.
– Prowadzimy także kursy po angielsku dla zagranicznych adeptów; w zeszłym roku mieliśmy na przykład dwóch Australijczyków.
Cóż, pomyślałem, niewiele trzeba, by zyskać rangę międzynarodową. Wyobraziłem sobie tych dwóch, jak teraz w jakimś australijskim mieście zarabiają, opowiadając nie wiadomo co o ludzkim losie, do czego upoważniają ich studia w Tajlandii, jednym z najważniejszych centrów wiedzy tajemnej.
– Utrzymujemy też kontakty – ciągnął generał Payroot – z towarzystwami astrologicznymi w różnych krajach, a przede wszystkim z niemieckim.
– Z niemieckim?
– Niemcy odrywają w tej dziedzinie wielką rolę, są znakomici. Ja sam studiowałem w Hamburgu.
Istotnie, lata temu ów szacowny dżentelmen – generał piechoty tajlandzkich sił zbrojnych – jako kadet pobierał nauki w słynnej Führungs akademie. Z rana uczył się prowadzić wojnę, a wieczorem zgłębiał tajemnice gwiazd w miejscowym instytucie astrologicznym.
Uzyskawszy wojskową emeryturę, z pasją oddał się swoim dwóm hobbystycznym dziełom: szkole wróżbitów, za punkt honoru biorącej sobie upowszechnianie "metody niemieckiej", oraz "astro-biznesowi", założył bowiem firmę, która środkami astrologicznymi starała się przewidzieć ruch akcji giełdowych.
– System jest już w pełni skomputeryzowany – oznajmił z dumą generał. Klienci płacili za objęcie ich usługami, a także pięć procent od zysków z operacji zasugerowanych przez "astro-biznes".
Z generałem-astrologiem spotkałem się w jego kwaterze głównej umieszczonej w Akademii Astrologów Syjamskich, eleganckiej, obszernej, drewnianej willi zbudowanej na początku ubiegłego stulecia. Podłogi wyłożono polerowanym drewnem tekowym, na werandach kręciły się pod sufitami wielkie wentylatory. Naprzeciw Akademii znajduje się Wielka Świątynia, tajlandzki odpowiednik Watykanu, gdzie rezyduje patriarcha, głowa Kościoła buddyjskiego.
Przybyłem wczesnym rankiem. Na chodniku rozstawione już były dziesiątki straganów z religijnymi drobiazgami. Były szczęśliwe zaklęcia i amulety przeciw złemu spojrzeniu, figurki bóstw i dawnych wielkich kapłanów, były niewielkie, bardzo realistyczne drewniane fallusy, które mężczyznom mają zapewniać jurność, a kobietom gwarantować rodzenie synów.
Tajlandczycy bezgranicznie wierzą w sprawy tajemne i takie małe jarmarki nadziei i egzorcyzmów rozkwitają w całym kraju. Żaden Tajlandczyk nie wyjdzie za drzwi bez jakiegoś amuletu. U wielu zwieszają się z szyi na złotych łańcuszkach całe ich kolekcje. Wydają wielkie sumy, aby zyskać potężny amulet albo wytatuować na skórze znak, który odstrasza złe siły i przywabia szczęście. Nie ma takiej części ciała, na której nie mógłby się pojawić tatuaż; powiadają, że pewna dama, która niedawno