– A co to, gorsze one od innych towarów? Ludzie pić potrzebują, bo życie ciężkie.
Plecie jeszcze coś, idąc za księdzem, choć ksiądz już chętnie by się go pozbył. Benedykt Chmielowski staje twarzą w stronę jarmarku i szuka wzrokiem Roszka, najpierw przy kożuszkach, a potem po całym targowisku, ale ludzi jeszcze przybyło i właściwie nie ma szans odnaleźć furmana. Postanawia więc iść sam do kolaski. Tłumacz zaś tak mocno wszedł w swoją rolę, że jeszcze mu wyjaśnia niektóre sprawy, zadowolony widocznie, że może. Mówi więc, że szykuje się wielkie wesele w domu Szorów, bo syn Eliszy (ten, którego ksiądz widział w sklepie, ów niby Jeremiasz, a w rzeczywistości Izaak), żeni się z córką Żydów morawskich. Wkrótce przybędzie cała ich familia i wielu krewnych z okolicy, z Buska, Podhajec, Jezierzan i Kopyczyniec, a także ze Lwowa i może nawet z Krakowa, choć późna pora roku i według niego, Hryćka, lepiej brać śluby latem. I mówi Hryćko gaduła, że dobrze by było, gdyby i ksiądz mógł przyjść na taki ślub, a potem widocznie sobie to wyobraża, bo wybucha śmiechem, tym samym, który ksiądz wziął najpierw za szyderczy. Dostaje grosz.
Hryćko patrzy na grosz i znika w jednej chwili. Ksiądz stoi, zaraz jednak zanurzy się w jarmark jak we wzburzoną wodę i utonie w nim, podążając za smakowitym zapachem sprzedawanych gdzieś tutaj pasztetów.
Rozdział 2
W tym samym czasie kasztelanowa kamieniecka Katarzyna Kossakowska, z domu Potocka, i towarzysząca jej znajoma starsza dama, które są już od kilku dni w podróży z Lublina do Kamieńca, właśnie wjechały do Rohatyna. Godzinę za nimi jadą wozy z kuframi, w nich stroje, pościel oraz zastawa, tak żeby, gdy przyjdzie stanąć w gościnie, mieć swoją porcelanę i swoje sztućce. Choć specjalnie rozsyłani posłańcy zawiadamiają z wyprzedzeniem rodzinę i przyjaciół w posiadłościach, do których zbliżają się kobiety, czasami nie udaje im się dotrzeć na bezpieczny i komfortowy nocleg. Wtedy pozostają zajazdy i gospody, w których jedzenie bywa nietęgie. Pani Drużbacka, mająca już swoje lata, ledwie żyje. Skarży się na niestrawność, zapewne dlatego, iż każdy posiłek zaraz zostaje wytrzęsiony w żołądku niczym śmietana w maślnicy. Zgaga to jednak nie choroba. Gorzej jest z kasztelanową Kossakowską – od wczoraj boli ją brzuch i teraz siedzi w kącie powozu zupełnie bez sił, za to zimna, mokra i tak bardzo blada, że Drużbacka zaczyna obawiać się o jej życie. Dlatego szukają pomocy tutaj, w Rohatynie, gdzie starostą jest Szymon Łabęcki, spowinowacony z rodziną kasztelanowej, jak każdy znaczniejszy człowiek na Podolu.
Jest dzień targowy i łososiowa kareta na resorach ozdobiona miękkim złotawym ornamentem, z herbem Potockich wymalowanym na drzwiczkach, ze stangretem na koźle i obstawą mężczyzn w jaskrawych mundurach już od rogatek wzbudza w miasteczku niemałą sensację. Kareta co chwilę staje, bo droga jest zatarasowana przez pieszych i zwierzęta. Nie pomaga strzelanie z bata nad głowami. Dwie kobiety ukryte w środku pojazdu płyną w nim niczym w drogocennej muszli przez wzburzone wody wielojęzycznego, rozjarmarkowanego tłumu.
W końcu kareta, co było w tym tłoku do przewidzenia, nadziewa się na jakiś dyszel, pęka resor, to nowe udogodnienie, które teraz tylko komplikuje podróż, i kasztelanowa spada z siedzenia na podłogę, a jej twarz wykrzywia się z bólu. Drużbacka, klnąc, wyskakuje wprost w błoto i sama zaczyna szukać pomocy. Najpierw zwraca się do dwóch kobiet z koszami, ale one chichoczą i uciekają, gadając między sobą po rusińsku, potem chwyta za rękaw Żyda w czapie i płaszczu – ten stara się ją zrozumieć, a nawet odpowiada coś w swoim języku i pokazuje gdzieś w dół miasteczka, w stronę rzeki. Wtedy zniecierpliwiona Drużbacka staje na drodze dwóch dobrze wyglądających kupców, którzy wysiedli właśnie z kocza i podeszli ku zbiegowisku, ale ci okazują się chyba Ormianami, będącymi tu przejazdem. Kręcą tylko głowami. A zaraz obok nich Turcy przyglądają się Drużbackiej jakoś ironicznie, jak jej się wydaje.
– Czy ktoś tu mówi po polsku?! – krzyczy więc, zła na ten tłum wokół i na to, gdzie się znalazła. Niby to jedno królestwo, ta sama Rzeczpospolita, ale tutaj jakaś zupełnie inna niż w Wielkopolsce, z której pochodzi. Tu dziko, twarze obce, egzotyczne, ubiory komiczne, jakieś strzępiące się sukmany, jakieś czapy futrzane i turbany, bose stopy. Domy zgarbione, malutkie i z gliny, nawet przy rynku. Woń słodu i łajna, wilgotny zapach opadłych liści.
W końcu widzi przed sobą drobnego, starszego księdza, całkiem siwego, w niezbyt porządnym płaszczu, z torbą na ramieniu, który patrzy na nią wytrzeszczonymi oczami, zupełnie zaskoczony. Chwyta go za poły płaszcza i potrząsa nim, sycząc przez zęby:
– Na zmiłowanie boskie, niechże ksiądz powie, gdzie tu jest dom starosty Łabęckiego! I ani słowa! I milczeć o wszystkim!
Ksiądz mruga oczami, przestraszony. Nie wie, czy ma się odezwać, czy nic nie mówić. Może ma ręką wskazać kierunek? Kobieta, która go tak bez pardonu szarpie, jest nieduża, o nieco zaokrąglonych kształtach, ma wyraziste oczy i spory nos; spod czepca wychodzi jej kręcony kosmyk szpakowatych włosów.
– To znaczna osoba i jest incognito – mówi do księdza, wskazując na karetę.
– Incognito, incognito – powtarza przejęty ksiądz. Wyławia z tłumu młodego chłopaka i każe mu prowadzić pojazd do domu starosty. Chłopiec zgrabniej, niż można by się spodziewać, pomaga wyprząc konie, tak żeby dało się zawrócić.
W powozie o zasłoniętych okienkach pojękuje kasztelanowa Kossakowska. Po każdym jęku następuje siarczyste przekleństwo.
Szymon Łabęcki, ożeniony z Pelagią z Potockich, jest kuzynem, dalekim, ale kuzynem Katarzyny Kossakowskiej. Żony nie ma w domu, bawi u rodziny we dworze w pobliskiej wsi. Przejęty niespodziewaną wizytą, pospiesznie zapina z francuska skrojony żakiet i obciąga koronkowe mankiety.
– Bienvenu, bienvenu[1] – powtarza niezbyt przytomnie, gdy służące z Drużbacką wprowadzają kasztelanową na górę, gdzie gospodarz oddał kuzynce najlepsze komnaty. Potem, mamrocząc coś do siebie, posyła po medyka rohatyńskiego Rubina. – Quelque chose de féminin, quelque chose de féminin – powtarza.
Nie jest do końca zadowolony, a właściwie wcale nie jest zadowolony z tej nagłej wizyty. Właśnie wybierał się w pewne miejsce, gdzie regularnie grywa w karty. Sama myśl o grze podnosi mu przyjemnie ciśnienie, to tak, jakby zadziałał mu we krwi najlepszy trunek. Ileż jednak nerwów przez ten nałóg traci! Pociesza się tylko tym, że ludzie znaczniejsi od niego i bogatsi, i większym poważaniem się szczycący do kart zasiadają. Ostatnio grywa z biskupem Sołtykiem, stąd ten lepszy strój. Już miał wyjeżdżać, powóz czekał zaprzężony. A tak – nie pojedzie. Wygra kto inny. Bierze głęboki oddech i zaciera ręce, jakby chciał sobie dodać otuchy – no trudno, zagra innym razem.
Chorą cały wieczór pali gorączka i Drużbackiej się zdaje, że majaczy. Z Agnieszką, damą do towarzystwa pani, kładą jej zimne kompresy na głowę, a potem pospiesznie przywołany medyk ordynuje zioła – teraz ich zapach, jakby anyżu i lukrecji, unosi się nad pościelą słodką chmurą i chora zasypia. Lekarz każe jej kłaść zimne kompresy na brzuch i na czoło. Uspokaja się cały dom i przygasają świece.
No cóż, nie pierwszy to raz miesięczna przypadłość tak dokucza kasztelanowej i zapewne nie ostatni. Trudno kogoś o to winić, przyczyną jest najpewniej sposób chowania panienek we dworach – w zaduchu, bez wyzwań dla ciała. Dziewczyny siedzą skulone nad tamborkami, wyszywając księżowskie stuły. Dieta we dworach ciężka, mięsna. Mięśnie słabe. Kossakowska na dodatek lubi podróże, całe dnie w powozie, hałas nieustanny