Jenta nigdy nie lubiła Eliszy Szora. To człowiek, co jest w środku jak dom o wielu izbach – w jednej to, w drugiej tamto. Z zewnątrz wygląda jak jeden budynek, ale wewnątrz widać ową wielość. Nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać. I jeszcze coś – Elisza Szor jest zawsze nieszczęśliwy. Zawsze mu czegoś brakuje, do czegoś tęskni, chciałby mieć to, co mają inni, albo przeciwnie – ma coś, czego inni nie mają, a co uważa za niepotrzebne. To czyni z niego człowieka zgorzkniałego i niezadowolonego.
Jako że Jenta jest najstarsza, każdy, kto przyjeżdża na wesele, od razu idzie się z nią przywitać. Goście odwiedzają ją nieustannie w pokoiku na końcu labiryntu, w drugim domu, do którego trzeba przejść przez podwórko, a który sąsiaduje przez ulicę z cmentarzem. Dzieci zaglądają do niej przez szpary w ścianach, najwyższy czas uszczelnić je przed zimą. Długo przesiaduje u niej Chaja. Jenta kładzie jej dłonie na swojej twarzy, dotyka jej oczu, ust i policzków – widziały to dzieci. Głaszcze ją po głowie. Chaja znosi jej smakołyki, poi ją rosołem z kury, dodaje łyżkę gęsiego smalcu, a wtedy stara Jenta długo mlaska ze smakiem i oblizuje wąskie, suche wargi, ale smalec nie dodaje jej tyle sił, żeby się podniosła.
Zaraz po przyjeździe idą odwiedzić starą kuzynkę Morawianie – Salomon Zalman i jego młodziutka żona Szejndel. Jechali tu z Brünn trzy tygodnie przez Žlin i Prešow, i potem Drohobycz, ale nie będą wracać tą samą drogą. W górach napadli ich jacyś zbiegli chłopi i Zalman musiał zapłacić im spory wykup, szczęście, że nie zabrali wszystkiego. Będą wracać teraz przez Kraków, zanim śnieg spadnie. Szejndel jest już w ciąży ze swoim pierwszym dzieckiem, właśnie powiedziała o tym mężowi. Ma mdłości. Najbardziej nie służy jej zapach kaffy i przypraw, który czuć w pierwszej części rozległego domostwa Szorów i który ciągnie od sklepiku. Nie podoba jej się też zapach starej Jenty. Boi się tej kobiety, jakby jakiejś dzikiej, w dziwacznych sukniach, z włosami na brodzie. Na Morawach starsze kobiety wyglądają o wiele porządniej, noszą krochmalone czepki i schludne fartuchy. Szejndel jest przekonana, że to czarownica. Boi się usiąść na skraju łóżka, choć ją do tego zachęcają. Boi się, że coś z tej starej przejdzie na dziecko w jej brzuchu, jakieś mroczne szaleństwo, nie do poskromienia. Usiłuje niczego nie dotykać w tym pokoiku. Od zapachu ciągle robi jej się niedobrze. W ogóle krewni z Podola wydają jej się dzicy. W końcu jednak popychają Szejndel ku starej, tak że przysiada na brzeżku, gotowa natychmiast uciec.
Za to podoba jej się zapach wosku – ukradkiem obwąchuje świece – oraz błota wymieszanego z końskimi odchodami, a także, teraz to odkryła, wódki. Salomon, starszy od niej znacznie, dobrze zbudowany, brzuchaty, brodaty mężczyzna w średnim wieku, dumny ze swej ślicznej i wiotkiej żony, przynosi jej kieliszek. Szejndel smakuje trunek, ale nie może go przełknąć. Pluje na podłogę.
Gdy młoda żona siada przy łóżku Jenty, ta wyciąga rękę spod wilczych futer i kładzie ją na brzuchu dziewczyny, choć jeszcze wcale nie widać krągłości. O tak, Jenta widzi, że w brzuchu Szejndel rozgościła się właśnie pewna dusza, jeszcze niewyraźna, trudno ją opisać, bo jest mnoga; właściwie są to wolne dusze, których wszędzie wokół jest pełno i które tylko szukają okazji, żeby się chwycić jakiegoś wolnego kawałka materii. I teraz również liżą tę maleńką grudkę, która przypomina kijankę, zaglądają w nią, ale nic tam jeszcze nie ma konkretnego, zaledwie strzępki, cienie. Obmacują, próbują. Same składają się ze smug: obrazów, wspomnień, pamięci uczynków, kawałków zdań, z liter. Nigdy przedtem Jenta nie widziała tego tak wyraźnie. Prawdę mówiąc, Szejndel też czasami jest jakaś nieswoja, bo również czuje ich obecność – jakby ją macały dziesiątki obcych rąk, jakby w nią wtykały palce. Nie chce się zwierzać z tego mężowi, nie umie znaleźć słów.
Gdy mężczyźni siedzą w jednej izbie, kobiety zbierają się w pokoiku Jenty, gdzie ledwie mogą się pomieścić. Co jakiś czas któraś przynosi z kuchni trochę wódki, tej weselnej, niby w tajemnicy, jak przemytniczka, ale przecież to część wesela. Stłoczone, podniecone bliską zabawą zapominają się i zaczynają dokazywać. Lecz chyba nie przeszkadza to chorej – a może nawet jest zadowolona, że stała się ośrodkiem tej zabawy. Czasem popatrują na nią z niepokojem, z poczuciem winy, gdy nagle przysypia, a po chwili budzi się z dziecinnym uśmiechem. Szejndel patrzy wymownie na Chaję, gdy ta poprawia na chorej wilcze skóry, owija jej wokół szyi swój szal i widzi, że staruszka nosi mnóstwo amuletów – jakieś małe woreczki na sznurkach, kawałki drewienka z wypisanymi na nich znakami, figurki z kości. Chaja nie śmie ich tknąć.
Kobiety opowiadają sobie straszne historie – o duchach, zbłąkanych duszach, ludziach pochowanych żywcem i oznakach śmierci.
– Gdybyście wiedziały, ile złych duchów czyha na jedną ćwiartkę kropli waszej serdecznej krwi, tobyście pewnie poświęciły swe ciało i swą duszę stwórcy tego świata – mówi Cypa, żona starego Notki, uważana za uczoną.
– Gdzie są te duchy? – pyta któraś trwożliwym szeptem, a Cypa podnosi z klepiska patyk i wskazuje na jego koniuszek:
– Tutaj! Tutaj są wszystkie, patrz uważnie.
Kobiety wpatrują się w koniec patyka, oczy zezują śmiesznie, któraś zaczyna chichotać, a w świetle kilku zaledwie świec już im się on dwoi i troi w oczach, ale duchów nie widzą.
Elisza z najstarszym synem, z kuzynem Zalmanem Dobruszką z Moraw i Izraelem z Korolówki, który tak głęboko wcisnął głowę w ramiona, że każdy widzi, jak bardzo czuje się winny, roztrząsają ważną kwestię: co należy zrobić, gdy w domu szykuje się i wesele, i pogrzeb. Siedzą we czterech pochyleni ku sobie. Po chwili drzwi otwierają się i wchodzi, szurając nogami, rabbi Moszko, szczególnie biegły w kabale. Izrael podrywa się, żeby go ku nim podprowadzić. Nie trzeba staremu rabinowi przedstawiać sprawy – każdy wie, wszyscy o tym mówią.
Szepczą między sobą, a w końcu rabbi Moszko zaczyna:
– Czytamy w Zoharze, że dwie rozpustnice, które stanęły z jednym żywym dzieckiem przed królem Salomonem, zwały się Machalat i Lilit, hę? – stary pytająco zawiesza głos, jakby dawał im czas, żeby przywołali sobie przed oczy odpowiedni ustęp.
– Litery imienia Machalat mają wartość numeryczną 478. Lilit zaś – 480, hę?
Kiwają głowami. Wiedzą już, co powie.
– Gdy człowiek bierze udział w uczcie weselnej, odrzuca od siebie czarownicę Machalat z jej 478 kompaniami czartów, gdy zaś bierze udział w żałobie swego bliźniego, pokonuje czarownicę Lilit z jej 480 kompaniami czartów. Dlatego czytamy u Koheleta 7,2: „Godzi się lepiej pójść do domu żałoby aniżeli na miejsce radości. Idąc bowiem do domu żałoby, pokonywa się 480 czartowskich kompanii, w domu zaś wesela pokonywa się kompanii tylko 478”.
Co znaczy: wesele należy odwołać i czekać na pogrzeb.
Dobruszka patrzy porozumiewawczo na kuzyna Eliszę, wznosi wymownie oczy do góry, jest rozczarowany wyrokiem. Nie będzie tu siedział w nieskończoność. Ma w Prossnitz na Morawach swoje tabaczane interesy, których spuszczać z oka nie powinien. I dostawy koszernego wina dla wszystkich tamtejszych Żydów, na co ma monopol. Ci tutaj krewni żony to ludzie mili, lecz prości i zabobonni. Dobrze mu idą z nimi tureckie interesy, więc postanowił wybrać się do nich. Lecz wiecznie tu siedzieć nie będzie. A jak spadnie śnieg? Właściwie nikomu nie podoba się takie rozwiązanie sprawy. Każdemu chce się wesela, zaraz, natychmiast. Nie można już czekać, wszystko stoi