Los Smoków . Морган Райс. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Морган Райс
Издательство: Lukeman Literary Management Ltd
Серия: Kręgu Czarnoksiężnika
Жанр произведения: Героическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9781632912183
Скачать книгу
jak najdłużej.

      Zszedł po stopniach wiodących do tronu, zatrzymując się na każdym z osobna, delektując każdą sekundą. Wszedł na czerwony dywan. Czuł jego miękkość pod swymi stopami. Zbliżał się do oświetlonego miejsca, do miecza. Wydawało mu się, że śni. Że idzie obok siebie. Jak gdyby pokonywał ten niewielki odcinek drogi już tysięczny raz, a miecz uniósł milion razy. We snach. Sprawiało to, że jego przekonanie o takim właśnie losie rosło w nim z każdym krokiem, że wychodzi naprzeciw swemu przeznaczeniu.

      Widział oczyma wyobraźni, jak to wszystko się potoczy: śmiało podejdzie do miecza, wyciągnie przed siebie jedną rękę, a kiedy jego poddani nachylą się, by lepiej wszystko widzieć, podniesie miecz wysoko nad głową w teatralnym geście. Wszyscy zareagują gwałtownym wdechem i rzucą się na twarz, obwołując go Wybrańcem, najważniejszym MacGilem spośród całej linii jego rodu, którym przyszło władać tym królestwem, tym, który miał rządzić już po wieki. Będą płakać z radości na jego widok. Będą kajać się przed nim ze strachu. Będą składać dzięki Bogu, że przyszło im dożyć tej chwili. Będą czcić go niczym boga.

      Zbliżył się do miecza na odległość jednej stopy i czuł, że w środku cały dygoce. Kiedy wszedł na skrawek rozświetlony słońcem, piękno oręża sprawiło, że cofnął się pomimo tego, że widział je wielokrotnie. Nigdy wcześniej co prawda nie pozwolono mu zbliżyć się do miecza, dlatego też poczuł teraz zaskoczenie. Miecz sprawiał intensywne wrażenie. Jego długie, lśniące ostrze zrobiono z materiału, którego natury nikt jeszcze nie odgadł. Miał bogato zdobioną rękojeść, otuloną wspaniałym, jedwabistym płótnem i wysadzaną różnorodnymi klejnotami oraz przyozdobioną sokolim herbem. Zbliżył się do niego jeszcze o krok i spojrzał z góry. Czuł emanującą z miecza potężną energię. Jakby pulsowała. Z wysiłkiem zaczerpnął oddechu. Już za chwilę miał go trzymać w dłoni. Wysoko nad głową. Błyszczący w słońcu. Widoczny dla każdego, dla całego świata.

      On, Gareth, ten Wielki.

      Wyprostował rękę i położył prawą dłoń na rękojeści. Powoli zacisnął wokół niej palce, wyczuwając każdy klejnot, każde zagłębienie. Czuł ożywienie. Intensywna energia popłynęła w górę jego ręki i rozlała się po całym jego ciele. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego. Ta chwila należała do niego. Po wieki.

      Gareth nie chciał ryzykować: objął rękojeść również drugą ręką. Zamknął oczy i spłycił swój oddech.

      Jeśli bogowie zezwolą, proszę dajcie szansę podniesienia tego miecza. Dajcie jakiś znak. Pokażcie, że to ja jestem królem. Pokażcie, że to ja mam rządzić.

      Gareth modlił się po cichu, oczekując jakiejś odpowiedzi, jakiegoś znaku, nadejścia idealnej chwili. Sekundy mijały jednak jedna za drugą. Minęła dziesiąta, całe królestwo obserwowało go, ale nic nie usłyszał.

      Wtem, nagle ujrzał twarz swego ojca, jego gniewne spojrzenie.

      Gareth otworzył oczy z przerażenia, chcąc pozbyć się tego widoku ze swego umysłu. Jego serce waliło jak oszalałe. Czuł, że to był zły omen.

      Teraz albo nigdy.

      Nachylił się i z całych sił spróbował podnieść miecz. Włożył w to wszystko, na co go było stać, jego ciało zaczęło się trząść, aż wpadło w konwulsje.

      Miecz ani drgnął. Jakby próbował poruszyć podwoje całej ziemi.

      Próbował coraz mocniej, coraz bardziej. W końcu jęknął i krzyknął z wysiłku.

      Chwilę później osunął się na posadzkę.

      Ostrze nie drgnęło ani o cal.

      Kiedy upadł, w sali rozległ się okrzyk zdziwienia. Kilku doradców pospieszyło mu z pomocą, sprawdzając, czy z nim wszystko w porządku. Gareth odepchnął ich gwałtownie. Zażenowany wstał z powrotem na nogi.

      Czując upokorzenie rozejrzał się po swych poddanych. Chciał zobaczyć, jak teraz będą go traktowali.

      Zdążyli się już odwrócić i pojedynczo opuszczali Wielką Salę. Widział rozczarowanie na ich twarzach. Widział, że stał się dla nich kolejnym lichym widowiskiem. Teraz wszyscy wiedzieli, każdy z osobna, że nie był ich prawdziwym władcą. Nie był tym MacGilem, którego wybrało przeznaczenie. Był nikim. Jeszcze jednym królewiczem, który uzurpował sobie prawo do tronu.

      Czuł, jak wstyd spala mu wnętrzności. Nigdy jeszcze nie czuł się tak samotny, tak odizolowany. Wszystko, o czym marzył jeszcze od swego dzieciństwa, okazało się kłamstwem. Iluzją. Wierzył w swoją własną legendę.

      I to go zdruzgotało.

      ROZDZIAŁ SZÓSTY

      Gareth przemierzał swoją komnatę w tę i z powrotem. Jego umysł walczył z natłokiem myśli i szokiem spowodowanym porażką. Nie podniósł miecza i teraz próbował rozważyć konsekwencje. Nie mógł pojąć, że był na tyle głupi, by próbować podnieść miecz, Miecz Dynastii, którego żaden MacGil z jego siedmiu poprzedników nie był w stanie udźwignąć. Skąd w ogóle przyszło mu do głowy, że był lepszy od swych przodków? Dlaczego zakładał, że jest inny?

      Powinien to wiedzieć. Powinien zachować ostrożność, nigdy nie przeceniać własnych możliwości. Powinien zadowolić się jedynie tronem po ojcu. Dlaczego musiał brnąć dalej?

      Teraz wszyscy jego poddani wiedzieli, że nie jest Wybrańcem; teraz jego rządy do końca będą naznaczone tą skazą; teraz być może ich podejrzenia o jego udział w morderstwie króla nie będą już tak bezpodstawne. Widział, iż patrzyli teraz na niego w inny sposób, jakby był zjawą, jakby już teraz przygotowywali się na nadejście następnego króla.

      Co gorsze, pierwszy raz w życiu Gareth zwątpił w samego siebie. Przez całe życie wyraźnie dostrzegał oznaki swego przeznaczenia. Był pewien, że ma zająć miejsce ojca, ma rządzić i dzierżyć Miecz. Jego pewność siebie została nagle całkowicie zdruzgotana. Już niczego nie był teraz pewien.

      Najgorsze jednak było to, że ani na chwilę nie potrafił pozbyć się ze swych myśli widoku twarzy ojca, tego, który ujrzał tuż przed próbą uniesienia miecza. Czy w ten sposób się na nim mścił?

      – Brawo – dobiegł go czyjś sardoniczny głos.

      Odwrócił się zaskoczony, że był tu ktoś jeszcze poza nim. Rozpoznał ten głos; głos, do którego przez te wszystkie lata zdążył się już przyzwyczaić i pogardzać. Głos jego żony.

      Heleny.

      Stała w odległym kącie komnaty i obserwowała go paląc swą fajkę z opium. Zaciągnęła się głęboko, przez chwilę wstrzymała w sobie, po czym wypuściła powoli. Jej oczy nabiegły krwią – od razu zorientował się, że paliła ją już zbyt długo.

      – Co ty tutaj robisz? – spytał.

      – Wszak tu jest moja małżeńska komnata – odparła. – Mogę tu robić, na co tylko przyjdzie mi ochota. Jestem twoją żoną i twoją królową. Nie zapominaj. Rządzę królestwem na równi z tobą. A po twoim dzisiejszym fiasku, słowa rządzę użyłabym w bardzo ogólnym znaczeniu.

      Twarz Garetha zapłonęła czerwienią. Helena zawsze potrafiła zadać mu najsilniejszy cios i to w najgorszym możliwym momencie. Gardził nią bardziej niż jakąkolwiek kobietą w królestwie. Nie mógł uwierzyć, że zgodził się ją poślubić.

      – Ach tak? – prychnął Gareth i zaczął iść w jej kierunku. Wszystko się w nim gotowało. – Zapominasz, że to ja jestem królem, ty dziewko i że mogę wrzucić cię do lochu, jak każdego innego mieszkańca mego królestwa, bez względu na to, czy jesteś moją żoną, czy nie.

      Wyśmiała