Kafka powiedział kiedyś, że zdrowi unikają chorych, lecz i chorzy unikają zdrowych. Proces ten jest więc dwukierunkowy, a kiedy jakieś zjawisko ulegnie polaryzacji, dychotomia zaczyna się utrwalać. Jak można się wyrwać z tej pułapki?
Sądzę, że ilekroć doznajemy jakiegoś skrajnego doświadczenia, odczuwamy pewien rodzaj solidarności z innymi, których spotkał podobny los. Ja sama, odkąd zachorowałam, znacznie bardziej współczuję ludziom w jakiś sposób upośledzonym lub chorym, z którymi się spotykam. Moje współczucie stało się głębsze i nie unikam takich spotkań. Nie chodzi o to, że dawniej nie współczułam chorym, lecz ich los nie poruszał mnie tak mocno jak teraz. Nie próbowałam im pomóc tak bardzo jak obecnie.
Wczuwasz się w ich sytuację.
Tak, ponieważ mogę się teraz naprawdę zidentyfikować z taką osobą – wiem, jak to jest być bezsilnym i zmagać się z bólem. Świat chorych to świat pełen męstwa i odwagi, które napawają otuchą. Znam też jednak oczywiście ludzi, którzy w chorobie bywają niezwykle ekshibicjonistyczni, a czasem nawet sadystyczni wobec innych, swoich problemów zdrowotnych używają do tego, by zdominować i wyzyskać ludzi w swoim otoczeniu. Nie chcę powiedzieć, że choroba jakoś ulepsza człowieka, bo cierpiąc, można zachowywać się na najróżniejsze sposoby. Jeśli jednak zawsze byłeś zdrowy, doświadczenie choroby, jak mówi Budda, może sprawić, że będziesz z większym współczuciem odnosić się do innych. Nie w każdym przypadku tak się stanie, ale jest to możliwe. I nie wymaga wysiłku.
Bracia Goncourtowie tak piszą w swoim dzienniku: „W chorobie człowiek staje się wyczulony na obserwacje niczym płyta fotograficzna”. Wydaje się to wyjątkowo interesujące spostrzeżenie w świetle tego, co piszesz w O fotografii i Chorobie jako metaforze.
To rzeczywiście fascynujące. Być może powinniśmy w pierwszej kolejności zauważyć, że ludzie żyjący w naszej kulturze postanowili nadać chorobie wartości duchowe. Stało się tak, ponieważ nie mają innych środków, aby coś z siebie wydobyć, wydusić. Wszystko w tym społeczeństwie – w naszym stylu życia – spiskuje, aby wyrugować wszelkie doznania poza najbardziej banalnymi. Brakuje nam poczucia świętości czy innego stanu transcendencji, o którym ludzie mówili od zarania myśli. Nastąpiła zapaść słowników religijnych, które niegdyś opisywały ten inny stan. Być może dziś można go sobie wyobrazić – choć to żałosny substytut – jedynie poprzez metaforę stanu zdrowia i stanu choroby, które ukazują różnicę między świętym i świeckim lub miastem człowieka i Miastem Boga.
W romantyzacji choroby jest cząstka prawdy. Nie chcę powiedzieć, że chorowanie to nic więcej niż fizyczny stan, w którym człowiek pozostaje całkowicie bezsilny. Oczywiście są z nim związane różne wartości, które dziś już do niczego innego nie należą i gdy zostają przypisane właśnie jemu, stają się nieszkodliwe. To dlatego sądzimy, że podczas choroby dzieje się z nami coś niezwykłego, co zmienia nas psychicznie, psychologicznie czy jako ludzi, nie znamy bowiem żadnego innego sposobu na wprowadzenie naszej świadomości w bardziej skrajny stan. Człowiek dąży do transcendencji i jest do niej zdolny, podobnie jak do głębokich uczuć i poruszających doznań. Takie przeżycia zawsze opisywano jakimś rodzajem terminologii religijnej. Wszystkie te terminologie zanikły, ustępując miejsca słownikowi medycznemu i psychiatrycznemu. Z tego powodu przez prawie dwa wieki przyszywano do choroby najróżniejsze wartości duchowe i moralne. Wystarczy jednak jeszcze trochę się cofnąć, by zobaczyć, jak opisywano chorobę: człowiek, który zapadał na zdrowiu, wcale nie uważał, że spotkała go jakaś większa czy mniejsza katastrofa, ani nie sądził, że dzieje się z nim coś dobrego lub że choroba wywołuje w nim wielkie psychologiczne zmiany.
Takiego wpływu ludzie z dawnych czasów nie musieli przypisywać chorobie, ponieważ przez wieki powstały różne inne zinstytucjonalizowane i zrytualizowane metody wywoływania podobnych doznań, takie jak post, modlitwa lub świadomie wybrane cierpienie fizyczne, czyli męczeństwo. Dziś nie zostało nam z tego wiele – od czasu zapaści wiary religijnej mamy już tylko dwie sfery, z którymi wiąże się wartości duchowe: sztukę i chorobę.
W Chorobie jako metaforze piszesz: „Teoria, że jakaś dolegliwość wywołana jest stanem umysłu oraz że można zwalczać ją siłą woli, świadczy zawsze o tym, jak mało wiemy o fizycznym aspekcie danej choroby”26.
W osiemnastym wieku we Francji za sprawą ludzi takich jak Mesmer narodził się nowoczesny spirytualizm, występujący w różnych odmianach, z których część określała się jako religie, część jako praktyki medyczne. Mesmer przedstawiał się na przykład jako lekarz. Ruchy te całkowicie negowały istnienie choroby, twierdząc, że w gruncie rzeczy wszystko dzieje się w głowie albo że ma jakieś duchowe źródła. Mesmeryzm, poglądy Stowarzyszenia Chrześcijańskiej Nauki czy psychologiczne teorie choroby tak naprawdę niewiele się różnią – choroba jest dla nich czymś mentalnym lub niematerialnym, nie istnieje obiektywnie.
Podczas wędrówki po świecie chorych odkryłam na przykład, że większość pacjentów nie rozumie i nie szanuje nauki, chyba że w jej najbardziej prymitywnej, magicznej formie. Nauka ma w naszym społeczeństwie reputację jakiejś strasznej działalności, która jest wyłącznie źródłem zła. Oczywiście każdego odkrycia, dokonania czy wiedzy można użyć w złych celach. Sądzę jednak, że chociaż krytyka profesji medycznej, tak jak się ją uprawia w naszym społeczeństwie, bywa niekiedy zasłużona – mówi się o lekarzach, że są płytkimi, skorumpowanymi i chciwymi manipulantami – to jednak ciężko chory człowiek ma znacznie większą szansę na odpowiednie leczenie w dużym ośrodku medycznym wielkiego miasta niż u uzdrowiciela. Nie twierdzę, że ludzie nie mogą wyzdrowieć wskutek siły sugestii, lecz świadomość współczesnego człowieka staje się coraz bardziej złożona i nie reaguje na sugestię tak dobrze jak świadomość ludzi żyjących w prostszych społeczeństwach, którym tradycyjna medycyna ludowa naprawdę pomagała. Działanie wielu leków ziołowych można łatwo wyjaśnić naukowo. Jeden z kluczowych preparatów stosowanych w chemioterapii zawiera na przykład składniki roślinne, którymi leczono nowotwory w wielu tak zwanych społeczeństwach prymitywnych. Sądzę jednak, że wiedza naukowa to wiarygodna i postępująca naprzód dziedzina, funkcjonowanie ciała można zaś badać i rozszyfrować. Odkrycie kodu genetycznego to najważniejsze odkrycie naukowe naszych czasów, które przyniesie nam wiele korzyści i umożliwi stworzenie w pełni skutecznych lekarstw na większość nowotworów. Dziś badacze wiedzą o rzeczach zupełnie nieznanych przed wiekiem i jest to wiedza prawdziwa.
Jak odniesiesz się do koncepcji, że człowiek sam odpowiada za własną chorobę, którą promują między innymi ludzie związani z est [stworzonym przez Wernera Erharda programem samorozwoju]?
Lubię się czuć jak najbardziej odpowiedzialna za to, co mnie spotyka. Jak wspominałam, nie znoszę przyjmować roli ofiary. Nie czerpię z tego żadnej satysfakcji i źle się z tym czuję. Na tyle, na ile to możliwe – i rozsądne – chcę umacniać poczucie samodecydowania o sobie. W przyjaźni i związkach miłosnych chętnie biorę na siebie odpowiedzialność zarówno za to, co dobre, jak i za to, co złe. Nie podoba mi się podejście „och, ja byłam taka cudowna, a ona mnie skrzywdziła”. Nawet jeśli czasem faktycznie tak bywa, udaje mi się przekonać samą siebie, że za kłopoty, które mnie spotykają, jestem przynajmniej w pewnym stopniu współodpowiedzialna. Dzięki temu czuję się silniejsza i nabieram przekonania, że mogę kierować wydarzeniami. Podoba mi się ten sposób myślenia.
W jakimś momencie jednak takie poglądy, jak zauważyłeś, stają się złudzeniem. Jeśli potrąci cię samochód, najprawdopodobniej nie jesteś za to odpowiedzialny, tak samo jak za chorobę somatyczną. Przecież takie rzeczy jak