Po skończeniu Columbia College w 1964 roku poszedłem na anglistykę na University of California i wpadłem tam w wir wydarzeń, które składały się na wielkie społeczne, kulturowe i polityczne przebudzenie Ameryki. „Rozkoszą w świt ten było, że się żyje”16, napisał Wordsworth dwa wieki wcześniej na temat początków rewolucji francuskiej. Teraz codzienność znów stawała się najprawdziwszym przedstawieniem i gdziekolwiek się poszło, „nocą w knajpach grali, a w powietrzu pachniało rewolucją”, jak śpiewał Bob Dylan w piosence Tangled Up in Blue. Wspominając tamte czasy mniej więcej trzydzieści lat później, Sontag pisze w posłowiu do wznowienia tomu Przeciw interpretacji: „Jak cudowne to wszystko się wydaje, gdy spojrzeć wstecz. Jak bardzo by się chciało wciąż mieć tamtą śmiałość, optymizm i pogardę dla komercjalizacji. Uczucia typowe dla dzisiejszych czasów to na jednym biegunie nostalgia, a na drugim upodobanie do utopii. Być może najciekawszą cechą okresu zaszufladkowanego dziś jako Lata Sześćdziesiąte jest to, że czuło się wówczas tak mało nostalgii. I w tym sensie żyliśmy w czasie utopijnym”17.
Pewnego popołudnia 1966 roku szczęśliwym trafem wpadłem na Susan na kampusie uniwersytetu w Berkeley. Powiedziała mi, że przyjechała na zaproszenie z wykładem, ja zaś odparłem, że od niedawna tworzę i prowadzę nocny program publicystyczny o swobodnej formule w radiu KPFA. Dodałem, że razem z Tomem Luddym – który później został kuratorem Pacific Film Archive – będziemy tego wieczora gościć w studiu filmowca Kennetha Angera, a tematem spotkania będzie jego film Wschód skorpiona. Dała się zaprosić na rozmowę. (W swoich dziennikach zamieszcza Inauguration of the Pleasure Dome Angera na liście najlepszych filmów).
W 1967 roku przeprowadziłem się do Londynu i zostałem pierwszym europejskim redaktorem magazynu „Rolling Stone”, dla którego pisałem i pracowałem także po powrocie do Nowego Jorku w 1970 roku. Susan i ja mieliśmy wielu wspólnych przyjaciół i w następnych latach od czasu do czasu spotykaliśmy się na przyjęciach, seansach filmowych, koncertach (zarówno rockowych, jak i muzyki klasycznej) czy wiecach politycznych. Zawsze chciałem przeprowadzić z nią wywiad dla „Rolling Stone”, ale nie potrafiłem się zmobilizować, by ją o to zagadnąć. Wreszcie w lutym 1978 roku doszedłem do wniosku, że chyba nadszedł właściwy moment. Rok wcześniej ukazał się jej świetnie przyjęty esej O fotografii, a niebawem na rynku miały się pojawić dwie kolejne książki: zbiór ośmiu opowiadań I, etcetera, który opisała kiedyś jako „kilka przygód z pierwszą osobą”, oraz esej Choroba jako metafora. Między rokiem 1974 a 1977 Susan przeszła operację oraz leczenie z powodu nowotworu piersi i doświadczenie bycia pacjentką onkologiczną wykorzystała do napisania tej książki. Gdy wreszcie się zdecydowałem spytać ją, czy zechciałaby mi udzielić wywiadu, proponując zarazem, byśmy za punkt wyjścia przyjęli trzy wymienione wyżej książki, zgodziła się bez wahania.
Niektórzy pisarze o udzielaniu wywiadów skłonni są stwierdzić to, co poeta Kenneth Rexroth powiedział o pewnym wyjątkowo nużącym wieczorku – to jak „wsadzanie języka do kontaktu przed obiadem”. Jednym z takich pisarzy był Italo Calvino. W krótkim tekście Rozmyślania przed udzieleniem wywiadu pisał: „Każdego ranka mówię sobie: dziś muszę dużo napisać, a potem dzieje się coś, co mi to uniemożliwia. A dziś […], co to ja miałem dziś zrobić? Ach tak, mam udzielać wywiadu. Boże, dopomóż!”. Jeszcze większy sceptycyzm wykazał J. M. Coetzee, który w połowie wywiadu z Davidem Attwellem oznajmił: „Gdybym był choć trochę przewidujący, od samego początku trzymałbym się z dala od dziennikarzy. […] W dziewięciu przypadkach na dziesięć […] [wywiad] jest wymianą zdań z kimś zupełnie obcym, komu jednak konwencje gatunku literackiego zezwalają na przekroczenie granic kultury osobistej obowiązujących w rozmowie obcych ludzi. […] W moim odczuciu jednak prawda wiąże się z milczeniem, z refleksją, z praktyką pisarską. Mowa nie jest skarbnicą prawdy, lecz bladą i prowizoryczną wersją pisania. A rapier zaskoczenia, jakim włada sędzia śledczy lub dziennikarz przeprowadzający wywiad, to nie narzędzie wydobywania prawdy, lecz – przeciwnie – broń, świadectwo konfrontacyjnego charakteru dokonywanej transakcji”18.
Susan Sontag widziała to inaczej. „Podoba mi się forma wywiadu – powiedziała mi pewnego razu – a to dlatego, że lubię konwersację, dialog, a znaczną część moich przemyśleń zainspirowały rozmowy. Jednym z najtrudniejszych wyzwań pisarskich jest to, że trzeba w izolacji prowadzić rozmowę z samą sobą, co jest zupełnie nienaturalne. Ja lubię rozmawiać z innymi – unikam w ten sposób zamknięcia się we własnym świecie, w trakcie rozmowy zaś mam okazję dowiedzieć się, co sama myślę. Nie interesuje mnie szeroka publiczność, ponieważ jest to byt abstrakcyjny, natomiast pragnę wiedzieć, co myśli konkretna osoba. Aby poznać jej zdanie, muszę się z nią spotkać twarzą w twarz”.
W jednym z wpisów z 1965 roku w swoim dzienniku Susan postanawia „nie udzielać żadnych wywiadów, dopóki nie będę brzmieć równie klarownie, autorytatywnie + bezpośrednio jak Lillian [Hellman] w »Paris Review«”19. Trzynaście lat później pewnego słonecznego czerwcowego popołudnia przyjechałem do jej paryskiego mieszkania w szesnastej dzielnicy. Usiedliśmy na dwóch sofach w salonie. Na stoliku stojącym pomiędzy nimi położyłem magnetofon. Gdy słuchałem jej klarownych, autorytatywnych i bezpośrednich odpowiedzi na moje pytania, stało się dla mnie jasne, że Susan nauczyła się rozmawiać tak, jak to sobie zamierzyła wiele lat wcześniej. W przeciwieństwie do niemal wszystkich innych osób, z którymi przeprowadziłem wywiady (drugim wyjątkiem jest pianista Glenn Gould), Susan nie operowała zdaniami, lecz starannie wypracowanymi, rozbudowanymi akapitami. Uderzyła mnie precyzja i „moralna oraz językowa dokładność” – jak kiedyś określiła styl pisarski Henry’ego Jamesa – z jaką przedstawiała i rozwijała swoje myśli, starannie cyzelując znaczenia dodawanymi w nawiasie uwagami i okolicznikami („czasem”, „okazjonalnie”, „przeważnie”, „w większości wypadków”, „niemal za każdym razem”). W bogactwie i płynności jej wypowiedzi brzmiało, jak to mówią Francuzi, ivresse du discours – upojenie słowem mówionym. W jednym z wpisów w dzienniku Sontag oznajmia, że zależy jej na „prowadzeniu dialogu kreatywnego”, uznając go za „główną metodę osiągania zbawienia”20.
Po trzech godzinach rozmowy Susan powiedziała mi, że musi zrobić sobie przerwę przed proszoną kolacją, na którą wybierała się owego wieczora. Nagrałem już dość materiału do wywiadu dla „Rolling Stone”. Ku mojemu zaskoczeniu Susan powiedziała mi jednak, że niebawem wraca na pół roku do swojego nowojorskiego mieszkania, a ponieważ chciałaby poruszyć ze mną jeszcze kilka innych tematów, spytała, czy możemy dokończyć rozmowę w Nowym Jorku.
Pięć miesięcy później, pewnego zimnego listopadowego popołudnia, przyszedłem do jej przestronnego apartamentu z oknami wychodzącymi na rzekę Hudson przy skrzyżowaniu Riverside Drive i 106 Ulicy. Mieszkała tam w otoczeniu ośmiu tysięcy książek, o których mówiła „mój własny system wyszukiwawczy” i „moje archiwum tęsknot”. W tym uświęconym miejscu siedzieliśmy i rozmawialiśmy do późnej nocy.
W październiku 1979 roku w magazynie „Rolling Stone” ukazała się jedna trzecia mojego wywiadu z Susan Sontag. Dziś po raz pierwszy mogę w całości zaprezentować rozmowę, którą miałem przywilej prowadzić trzydzieści pięć lat temu w Paryżu i Nowym Jorku z niezwykłą, inspirującą osobą, której intelektualne credo – tak jak zawsze je sobie wyobrażałem – najlepiej wyraża jej własny krótki tekst z 1996 roku zatytułowany