Farma lalek. Wojciech Chmielarz. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Wojciech Chmielarz
Издательство: PDW
Серия: Ze Strachem
Жанр произведения: Криминальные боевики
Год издания: 0
isbn: 9788375366426
Скачать книгу
otwartych drzwiach Mortka dostrzegł Bratkowskiego. Mężczyzna siedział za stołem ze spuszczoną głową. Mamrotał coś pod nosem.

      – Tak. W porządku.

      – Cały jesteś zielony.

      – Przejdzie mi. Wracajmy do pracy.

      Lupa zrobił mu miejsce w przejściu. Mortka usiadł za stołem, sięgnął po dokumenty i zaraz je odłożył. Nie miał już czego w nich szukać. Chciał tylko na kilka sekund oddalić moment rozpoczęcia drugiej części przesłuchania.

      – Chce pan coś do picia?

      Bratkowski początkowo nie zrozumiał, że policjant mówi do niego. Potem pokręcił przecząco głową.

      – Proszę opowiedzieć, co się stało.

      – Już powiedziałem przecież – odparł po długiej chwili milczenia.

      – Kiedy pan spotkał Martę?

      – Nie muszę odpowiadać na te pytania!

      – To prawda. Ale byłoby dla pana lepiej, gdyby pan jednak odpowiedział.

      Bratkowski wypuścił z cichym świstem powietrze z ust. Wydawało się, że zaraz coś powie, ale zamiast tego znów zamknął się w sobie.

      – To wydarzyło się wczoraj – zaczął Mortka. – Jechał pan samochodem odwiedzić znajomych w Strudze Zdrowia. W pewnym momencie zobaczył pan, że poboczem drogi idzie samotna dziewczynka. Zatrzymał się pan i wtedy…

      – To nie było tak – ni to szepnął, ni jęknął Bratkowski.

      – A jak?

      – Nigdzie nie szła. Siedziała po prostu na poboczu. Zaparkowałem niedaleko. Długo ją obserwowałem. Myślałem, że jej rodzice są gdzieś w pobliżu. A może wujek czy starszy brat. Ale nikt się nie pojawił, nikt jej nie pilnował. Była zupełnie sama, a dzień zaczynał się tak pięknie.

      – Podjechał pan do niej?

      – Tak. Zaczęliśmy rozmawiać. Mówiła, że idzie na górę. Trochę się mnie bała i musiałem się napracować, żeby zgodziła się wejść do samochodu. Ale się udało. Sama do niego weszła! Do niczego jej nie zmuszałem! – zastrzegł gorączkowo.

      – Rozumiem. Sama weszła do samochodu. Co się wydarzyło później?

      – Pojechaliśmy w las, w stronę Strugi. Skręciłem w boczną drogę, taką leśną ścieżkę, prawdziwe wertepy. Przejechałem kilkaset metrów i się zatrzymałem.

      – Nie protestowała?

      – Protestowała, ale wytłumaczyłem jej, że to skrót.

      – Co się stało, kiedy stanęliście?

      – Wyciągnąłem ją z samochodu. Nie chciałem, żeby tam zostały jakieś ślady. Rzuciłem na ziemię i się z nią ten… zabawiłem. Zerżnąłem ją. I była dziewicą!

      – Broniła się?

      – Tak jak się broni mały kotek. Trochę podrapie, ale krzywdy nie zrobi.

      – Gdzie Marta jest teraz?

      Bratkowski jęknął. Odwrócił głowę w stronę ściany i przeczesał włosy palcami.

      – Mogłem… mogłem ją trochę za mocno przycisnąć. Mogła się trochę za mocno wyrywać. Mogłem jej zrobić krzywdę.

      – Gdzie jest teraz?

      – Zostawiłem ją w lesie.

      – W lesie? Tym między miastem a Strugą Zdrowia?

      – Tak.

      – Gdzie dokładnie?

      Bratkowski potrząsnął głową.

      – Nie powiem.

      – Lepiej, żeby pan powiedział.

      – Ale nie powiem.

      – Czy Marta żyje?

      Cisza ciągnęła się w nieskończoność. Bratkowski myślał intensywnie.

      – Nie. Raczej nie. Przycisnąłem ją naprawdę mocno.

      – Mówi ci coś imię Adela Siwak? – wtrącił się Lupa. Opuścił stanowisko obok kamery i podszedł do przesłuchiwanego. Stanął za jego plecami i zaczął wpatrywać się intensywnie w kark mężczyzny. Bratkowski zaczął się wiercić nerwowo.

      – Adela Siwak?

      – Lat jedenaście. Jak Marta. Cyganka. Zaginęła trzy miesiące temu.

      Bratkowski zmarszczył brwi.

      – Aaa! Cyganka! – wykrzyknął nagle z ulgą. – Ona dopiero miała ogień między nogami. Była jak małe, śliczne zwierzątko, które aż prosiło, żeby je pieścić. Patrzyła na mnie z takim żarem, że nie było ucieczki. Śliczna. Prawdziwa czarodziejka.

      Lupa zrobił krok w stronę przesłuchiwanego mężczyzny. Dłoń zacisnął w pięść i wzniósł ją w górę. Mortka poderwał się z miejsca.

      – Komisarzu… – powiedział twardo.

      Lupa cofnął się pod ścianę. Był cały czerwony ze złości.

      – Co się stało z Adelą? – zapytał Mortka, siadając z powrotem.

      – Jej też mogłem zrobić krzywdę – oznajmił cichym, ale mocnym głosem Bratkowski.

      – Krzywdę? Taką jak Marcie?

      – Tak. Taką jak Marcie.

      – Gdzie jest ciało?

      Bratkowski prychnął, a potem uśmiechnął się szeroko, odsłaniając swoje białe zęby.

      – To panowie są policjantami. Panowie powinni ich poszukać. Jak się postaracie, to je odnajdziecie. Obie.

      Powinienem poczekać na resztę, pomyślał Mortka i przycisnął pedał gazu, wychodząc łagodnie z górskiego zakrętu. Światła samochodowych reflektorów wydobywały asfalt z ciemności nocy, która tutaj w górach była prawdziwie czarna, a nie pomarańczowa, tak jak w tonącej w blasku ulicznych lamp Warszawie.

      Po zakończeniu przesłuchania i odstawieniu Bratkowskiego do aresztu Lupa zabrał się do organizowania grupy poszukiwawczej. Obdzwaniano miejscowych policjantów, nakazując im stawić się jak najszybciej na komisariacie, z szaf wyciągano zakurzone mapy, a z Jeleniej Góry miał przyjechać patrol z psami tropiącymi. Mortka pożyczył od Lupy samochód. Chciał pojechać do domu, wziąć szybki prysznic, coś przegryźć i wrócić.

      Jednak po kilkuset metrach, nie do końca wiedząc dlaczego, zamiast do mieszkania skierował się w stronę Strugi Zdrowia. Coś mu nie pasowało w historii Bratkowskiego i to coś na przemian to pojawiało się, to chowało gdzieś w krętych zakamarkach jego mózgu, jakby bawiło się z komisarzem w kotka i myszkę. Musiał jeszcze raz zobaczyć tę drogę. Nie pamiętał żadnego skrętu, kiedy jechał tędy za dnia razem z Lupą. A Bratkowski miał ponoć gdzieś zjechać, gdzieś się ukryć – on, jego duży terenowy samochód i mała dziewczynka, którą zamierzał zgwałcić. Ale czy to naprawdę było możliwe? Czy naprawdę nikt go nie zauważył? Czy nikt nie zwrócił na niego uwagi? Komisarz nie potrafił w to uwierzyć. To był co prawda górski szlak, ale często jeździły nim samochody do Strugi Zdrowia, a mieszkający tam turyści chodzili na piesze wycieczki do miasta i z powrotem.

      – Jest! – krzyknął i zahamował gwałtownie.

      W tej ciemności prawie przegapił skrzyżowanie, o ile tak można było nazwać przecięcie się asfaltowej wstęgi i na wpół zarośniętej, nierównej gruntowej drogi. Wrzucił wsteczny i cofnął