– Co to znaczyć? Czego uciekać? – zapytał.
– Niech pan nie strzela! Żonę mam, dzieci, niech pan nie strzela – jęczał buchalter.
– Żonę ma? Ehefrau? A do burdelu chodzi?! – ryknął Doktor.
Ryfka parsknęła śmiechem, Szapiro też, Kaplica rechotał już w najlepsze, nawet Tiutczew się uśmiechnął i tylko Pantaleon ciągle trwał jak zastygły w swoim oburzeniu.
Doktor chwycił buchaltera za kołnierz i szarpnięciem postawił na nogi.
– Ja nic nie zrobiłem, nic nie zrobiłem… – mazał się jegomość.
– Nic? – zapytał groźnie Radziwiłek, dźgając swą ofiarę lufą pistoletu w pierś.
– Nic, łaskawy panie oficerze, nic… – płakał buchalter.
Doktor nagle się rozpromienił.
– Jak nic, to bawi się z nami! Pije! Już! Ryfka, koniak panowi nalać! – nakazał.
Jegomość nie dowierzał nagłej zmianie nastroju, Radziwiłek jednak, nie oglądając się na to, zaciągnął go do baru, Ryfka nalała koniaku, jegomość wypił.
Przy trzeciej kolejce trochę się rozluźnił. Wyglądało na to, iż bał się dalej, ale zaczął wierzyć, że ujdzie z życiem. Doktor obejmował go za szyję ręką, z której nie wypuszczał browninga, całował w policzek i również pił, pił szybko i dużo.
– Nazywa się? – pytał, całując buchaltera w policzek.
– Słoneczko – wyjąkał.
– Jak? – nie dosłyszał Radziwiłek.
– Słoneczko – zawstydził się Słoneczko. – Józef Słoneczko.
– Słoneczko! Ausgezeichnet! – ryknął Doktor. – Pan Słoneczko, pan jesteś moja przyjaciel! Na zawsze.
Słoneczko nerwowo potwierdził.
– Ja coś pan pokazać, pan Słoneczko! Pan patrz! Panna Ryfka, pianino, grać!
Ryfka zawołała pianistę, ten przyszedł niechętnie i dosłownie trząsł się ze strachu.
– Pan Bykow! Grać Einzug der Gladiatoren! – rozkazał Doktor. – Grać! Schnell!
Bykow zaczął trząść się jeszcze bardziej.
– Ja nie znam… Przepraszam najmocniej, ale ja nie wiem, nie znam… – jęczał.
– Dummkopf! – wrzasnął Radziwiłek, podszedł do pianisty, nie wypuszczając pistoletu z ręki. – Łatwość! Muzyka z cyrka! Grać! Eins, zwei, drei!
Słysząc, że ma to być muzyka cyrkowa, pianista domyślił się, o co chodzi Doktorowi. Zaczął grać i jak tylko zaczął grać, to zapomniał, że się boi.
Nawet ja znałem tę melodię, chociaż nigdy nie byłem w cyrku. Cyrk to bezbożna rozrywka, synowie pobożnych Żydów nie chadzają do cyrku. Co innego synowie martwych pobożnych Żydów. Ci, jak widać, chadzają nawet do burdelu. Czy pobożność mija wraz z życiem, czy martwy Żyd nie jest już pobożny? Nawet jeśli nie jest, to pobożność mojego ojca wisiała nade mną jak cień burzowej chmury, wielka i ciężka.
Pianista grał. Usłyszawszy pierwsze takty, skojarzyłem jednak od razu: to melodia, którą grają w cyrkach, kiedy na arenę wychodzą klauni.
Radziwiłek machał pistoletem do rytmu jak dyrygent batutą, podbiegł do baru, położył rękę na ramieniu Pantaleona.
– No, co…? Pan Pantaleon! No…! No! Pan Słoneczko buźkę zobaczyć!
Pantaleon nie reagował. Patrzył przed siebie. Nie zaciskał już pięści, ręce położył płasko na miedzianym blacie baru.
– No już! – rozkazywał Doktor. – Buźka!
Pantaleon wolno odwrócił się do Kaplicy.
– Kumie, Bóg mi świadkiem, nie zniosę tego dłużej – zadudnił.
Kaplica wychylił szklankę koniaku.
– Zrobisz, co pan Doktor każe. To rozkaz. Organizacja tego wymaga – warknął, nie przestając się uśmiechać.
Pantaleon odwrócił się od Kuma i wbił wzrok w to samo miejsce, w które wpatrywał się od wejścia Doktora. Miałem wyrażenie, że wypalił już spojrzeniem dziurę w boazerii za barem.
– Szapiro! – wrzasnął Kaplica.
– A żebyś gruz z gównem żarł… – zaklął Szapiro pod nosem.
Zaklął, ale wstał. Zachwiał się, pijany, ale tylko przez sekundę. Wyciągnął pistolet z kieszeni. Podszedł do Pantaleona.
– Chłopie, zrób, co mówi – powiedział miękko, jakby przekonywał dziecko do wypicia tranu. – Zrób. Bo poruta będzie. Zrób.
Pantaleon pociągnął nosem. Wstał ze stołka, zrobił kilka kroków i stanął w salonie. Znowu pociągnął nosem i powoli przejechał dłonią od karku w górę, wzdłuż szyi, aż do czubka głowy. Podniesione włosy przykrył czapką, opuścił ręce.
– No, patrzy, pan Słoneczko, patrzy tu! Cyrk będzie! – wrzasnął zadowolony Radziwiłek, wskazując na tył głowy Pantaleona.
Pantaleon Karpiński stał do mnie przodem. Widziałem tylko jego twarz, usta i oczy zaciśnięte we wściekłe szparki. Pan Słoneczko ujrzał zaś to, co Radziwiłek bardzo chciał mu pokazać.
– Jezu Chryste! – wrzasnął pan Słoneczko ku uciesze Radziwiłka i rzucił się do ucieczki, jakby zobaczył diabła. Radziwiłek strzelił za nim, kula musnęła watowane ramię marynarki pana Słoneczki i uderzyła w ścianę. Pan Słoneczko uciekł.
Radziwiłek spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważył, i wskazał mnie pistoletem.
– Kto jest ten? – zapytał. – Kto to za parch obsrany?
– On jest ze mną – powiedział spokojnie Szapiro.
– Przyjść tu! – rozkazał Radziwiłek. – Zobaczyć!
Pantaleon stał bez ruchu. Zsunąłem się z krzesła, podszedłem.
– Tu, tu przyjść! – Radziwiłek wskazał mi miejsce przed nim. – Patrzeć!
Spojrzałem. Na tyle głowy Pantaleona Karpińskiego znajdowała się twarz. Mniejsza niż dorosła, o zamkniętych oczach i smutnych, skrzywionych ustach. Na górnej wardze i w miejscu, gdzie miał się znajdować podróbek, wyrastały rzadkie włosy czarnego zarostu, podobnego do tego, jaki zaczął się pojawiać na mojej twarzy parę lat temu.
Zesztywniałem. Wiedziałem, co się ze mną dzieje: oto wstąpiłem do otchłani. Dotknąłem stóp Boga. A może źle pamiętam. Może wtedy tylko się bałem, otchłań przyszła później. Nie wiem.
Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со