Nazywał się Eduard Tiutczew, był synem rosyjskiego arystokraty, który zamieszkał w Warszawie w 1919 roku, spłodził nieślubnego syna, po czym umarł. Był podobno dalekim krewnym poety Tiutczewa, kochał literaturę, miał osiemnaście lat i zabił już trzech ludzi.
– Dobry wieczór wszystkiemu ludziom tutaj – powiedział już na progu Radziwiłek piskliwym głosem, zupełnie nie pasującym do profesorskiej powierzchowności, a do tego dziwaczną, złą polszczyzną. – Dobry wieczór, pani Ryfka!
Tiutczew usiadł na najbliższym krześle, zapalił papierosa, z kieszeni bluzy wyciągnął tomik z wierszami i zagłębił się w lekturze.
– Dobry wieczór, pan Szapiro! – zapiszczał Radziwiłek. Nie żydłaczył, po prostu mówił dziwacznie. Ryfka dygnęła za barem.
Moja matka zawsze bała się złej polszczyzny. Ojciec polskiego w ogóle nie cenił, chociaż posługiwał się nim całkiem dobrze, ale ojca polski świat nie interesował, Polacy i Polska byli mu równie obcy jak chociażby Portugalczycy, tyle że byli bliżej.
Ale w Lizbonie żyłby tak samo jak w Warszawie.
Matka, chociaż pobożna, trochę się jednak Polską interesowała. Nie na tyle, by czytywać polskie gazety, „Kurjera” raczej w rękach nie miała nigdy, ale polskojęzyczny „Nasz Przegląd” owszem, kiedy tylko ojciec nie widział. Dlatego mimo protestów ojca poszedłem do gimnazjum Kryńskiego na rogu Miodowej i Senatorskiej, i chociaż było to gimnazjum żydowskie, to z wykładowym polskim. Byłem tam jedynym chłopcem z pejsami, niezbyt długimi i założonymi za uszy, a jednak. Obrywało mi się za te pejsy. A w domu za mundurek, matka musiała ojcu przyrzec, że mnie w tym mundurku nie zobaczy, więc przebierałem się zaraz po przyjściu do domu w normalne, żydowskie ubranie.
Do gimnazjum chodziłem jeszcze ośmioletniego, bo poszedłem doń w 1930 roku, przed reformą. We wrześniu miałem pójść do ostatniej klasy, a w następnym roku zdać maturę i pójść na uniwersytet. Tak uradziliśmy z matką w tajemnicy przed ojcem: zostanę lekarzem. Uczyłem się przecież dobrze, zdam więc egzaminy (nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że właśnie wprowadzą numerus clausus) i w 1944 roku wyjdę z uczelni jako lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn.
Tak chciała matka. Ja nie byłem aż tak pełen entuzjazmu jak ona, a jednak „lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn” brzmi o wiele lepiej niż „byle Żydek z ulicy Nalewki 26, mieszkania 6”.
Lepiej nawet niż „znany z pobożności Naum Bernsztajn z ulicy Nalewki 26, mieszkanie 6”, z tym że mój tatko Naum Bernsztajn nie zapłacił należnych pieniędzy Kumowi Kaplicy i w kawałkach trafił do podwarszawskich glinianek, i już wtedy, siedząc w chrześcijańskich łachach przy barze u Ryfki Kij, wiedziałem, że z ostatniej klasy gimnazjum, matury i studiów medycznych nic nie będzie.
I nie było. I zapewne tylko dlatego dzisiaj ciągle żyję, tat-aluf Mosze Inbar, generał brygady Mosze Inbar. Lekarz medycyny Mojżesz Bernsztajn nie mógł się wydarzyć, a generał Mosze Inbar się wydarzył.
Ale u Ryfki Kij wiedziałem tylko, że do gimnazjum już nie wrócę, bo nie ma już z nami Nauma Bernsztajna, który mógłby za to gimnazjum zapłacić.
– Dzień dobry, pani miłej szczególnie! – doktor Radziwiłek ukłonił się przed jedną z prostytutek, chudą, tlenioną blondynką, wyjął pięćdziesięciozłotowy banknot z Dąbrowskim i uroczyście jej wręczył.
Prostytutka wstała z gracją. Radziwiłek podał jej łokieć, ukłonił się Ryfce i Szapirze i bez dalszych ceregieli udał się do którejś z sypialń.
– No, jak wróci, to się zacznie – mruknęła Ryfka, dolewając wody do na wpół opróżnionej butelki wódki.
Szapiro przełknął ostatni kęs golonki, przeciągnął się, wypił kieliszek.
– Wiesz, kto to jest? – zapytał mnie.
Nie wiedziałem.
– No właśnie. Każdy zna Kuma. A Doktora znają tylko ci, którzy mają go znać.
Nic z tego nie rozumiałem.
– Opowiem ci o nim – powiedział.
I opowiedział, lakonicznie i bez ozdobników. A może po prostu mówił do siebie.
Janusz Radziwiłek nie nazywał się Janusz Radziwiłek i nikt nie wiedział, jak nazywał się naprawdę. Zapewne jakoś zwyczajnie, po żydowsku, miał na imię Chaim, Mordke, Szlojme albo Mojsze, ale nikt nie wiedział jak. Liczył sobie czterdzieści cztery lata, z których pierwsze trzynaście spędził, żyjąc życiem chasydzkiego chłopca, przede wszystkim w chederze, w którym studiował Torę, Misznę i Gemarę, jak każdy chasydzki chłopiec. Pewnego razu, w roku 1905, do chederu wpadł bojowiec z rewolwerem w ręce i chustą zawiązaną na twarzy.
Uczniowie chederu od razu wiedzieli – chrześcijanin.
Mełamed pomyślał: pogrom.
Chłopcy pomyśleli: rewolucjonista.
Bojowiec z rewolwerem, żołnierz Organizacji Bojowej Polskiej Partii Socjalistycznej, był bohaterem wyobraźni żydowskich trzynastolatków, nawet tych z chasydzkich rodzin.
– Jest tu tylne wyjście?! – wrzasnął bojowiec.
– Antlof fyn dane, du s’i nysz kan ort fa dijo!12 – krzyczał mełamed, którego młody jeszcze-nie-doktor-Janusz-Radziwiłek uznał za tchórza, skoro chce z chederu wyrzucić bohatera. Siebie samego uznał zaś za potomka Machabeuszy.
– Ja pokażę – powiedział jeszcze-nie-Radziwiłek.
Na schodach prowadzących do znajdującego się na pierwszym piętrze jeszybotu słychać już było kroki żandarmów.
Bojowiec nazywał się Jan Kaplica i nie był wtedy jeszcze Kumem. Żeby zniechęcić na chwilę pościg i dać sobie trochę więcej czasu, uchylił drzwi i strzelił dwukrotnie z oficerskiego nagana w dół schodów. W jeszybocie wybuchła panika. Uczniowie krzyczeli, mełamed schował się pod biurko. A jeszcze-nie-Radziwiłek poprowadził bojowca i dzięki jego pomocy Kaplica umknął carskim żandarmom, ocaliwszy w ten sposób swą wolność, a zapewne też i głowę.
– Jak się nazywasz? – zapytał młody, dwudziestopięcioletni Kaplica, kiedy byli już bezpieczni.
– Radziwiłł – jeszcze-nie-Radziwiłek rzucił pierwsze chrześcijańskie nazwisko, jakie przyszło mu do głowy. – Niech mnie pan weźmie ze sobą.
Kaplica roześmiał się i mozolnie ładując rewolwer, kazał jeszcze-nie-Radziwiłkowi uciekać do domu.
– Nie chcę wracać do domu. Nienawidzę mojego domu. Kocham rewolucję. W moim domu nie ma i nie będzie rewolucji. Nie mogę tam wrócić. Uratowałem wam życie. Musicie zrobić, o co proszę – wyrzucił z siebie na to jeszcze-nie-Radziwiłek, czyli powiedział to jako jakiś Chaim, Meir albo Szlojme i były to najbardziej poprawne polskie zdania, jakie sformułował w całym swoim życiu.
A Kaplica, człowiek prosty, przyjął ten argument i zabrał jeszcze-nie-Radziwiłka ze sobą.
Był dziesiętnikiem grupy bojowej, przedstawił później młodego Żyda Sosnkowskiemu, dowodzącemu organizacją w Warszawie, i to Sosnkowski powiedział, śmiejąc się, że jaki tam Radziwiłł, Radziwiłek raczej. Janusz. I tak niby-Radziwiłł został Radziwiłkiem. Do chederu już nie wrócił. Poszedł do świeckiej szkoły. Przenosił bibułę, stawał na czatach, ukrywał broń, działał, cały czas pod skrzydłami i opieką Kaplicy.
Nigdy nie wrócił do domu. Urodził