Już wtedy zachwyciła mnie jej łatwość w objaśnianiu tego, co było dla mnie nowe. Czułam, że zbliżam się do portugalskiej kultury, coraz więcej rozumiem. Pochłaniałam informacje jak na najlepszym kółku zainteresowań. Zaprosiłam Martę i Janusza do radia. Podzielili się swoją pasją ze słuchaczami. Mieli moc, bo po audycji otrzymywałam kartki pocztowe od tych, którzy pod wpływem ich opowieści zapragnęli zobaczyć Lizbonę. Wiedziałam już, że można uruchamiać obrazy poprzez słowa. Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że radio ma w sobie ulotność, a papier zapisuje emocje na dłużej. Wtedy zaczęłam myśleć o książce.
Podczas kolejnej wizyty w Lizbonie przez przypadek spotkałam Martę i spontanicznie stałam się jej towarzyszką podróży. Ona prowadziła samochód, a ja z ciekawością pytałam o kolejne elementy mijanego krajobrazu. Razem penetrowałyśmy stolicę, ruszyłyśmy też poza miasto. Wśród wielu przystanków znalazło się pełne bajecznych willi Estoril i opanowane przez turystów Cascais. Spragnione słońca łapałyśmy opaleniznę na Costa da Caparica i Praia da Morena. Potem się rozdzieliłyśmy, ale nadal czułam, że mentalnie trzyma mnie za rękę. Kiedy zgubiłam się w mieście, wystarczył jeden „telefon do przyjaciela”. Podczas poszukiwania dzielnicy Baixa współautorka tej książki kazała mi namierzyć pomnik markiza de Pombal i iść za jego wzrokiem. Zadziałało. Trafiłam i do dzisiaj wiem, że kamienny mężczyzna z lwem może służyć za drogowskaz. Kilka lat później Marta podjęła się misji dotarcia ze zdjęciem do pewnego mieszkańca Alfamy, którego sfotografowałam z kotem. Nie znałam ani jego adresu, ani imienia, co nie przeszkodziło jej w dostarczeniu przesyłki do rąk własnych.
Pomyślałam, że nie chcę chować do kieszeni dobrych emocji związanych z Lizboną, warto puścić je w świat. Dzielisz się, ale niczego ci nie ubywa, przeciwnie, radość się mnoży. Na tym polega mój ulubiony matematyczny paradoks. Portugalskie nazwisko Marty – Paixão – oznacza gorącą miłość i pasję. To właśnie nimi nasyciłyśmy kolejne rozdziały tej książki.
Zauroczenie
Uśmiech złapany przed laty nadal grzeje. Częstujcie się.
Długo szukałam słowa, które powinno zacząć naszą rozmowę o Lizbonie, aż w końcu wpadło mi do głowy: „zauroczenie”. Pasuje idealnie, bo moja reakcja na to miasto przypominała pierwszy etap zakochania: świat widziany przez różowe okulary, motyle w brzuchu i podejrzana lekkość. Z czasem zaczęłam dostrzegać więcej, chociażby przemieniające się w pustostany stare kamienice, noszące już tylko ślady dawnej świetności. Nagle zauważyłam na ulicach śmieci, które wcześniej mój wzrok wycinał z kadru, zaczęło mnie irytować półgodzinne czekanie na autobus. To jednak nie zmieniło mojego odbioru Lizbony. Była piękna. Taka ludzka w swojej niedoskonałości. Złapałam się zresztą na tym, że myślę o tym miejscu jak o bliskiej osobie, a nie jak o jakimś architektonicznym tworze. I nawet jeśli, tak jak w związku, z czasem pojawiają się elementy, które mnie denerwują, to przecież nie przestaję z tego powodu kochać.
Po raz pierwszy przyjechałam do Lizbony w 2010 roku. Doskonale pamiętam stan ducha, z jakim jechałam na koniec Europy. Pogruchotane serce po niedawnym rozstaniu, lęk przed lataniem i niedowierzanie, że ja, do tej pory domatorka, która nie odważyła się na samotny wyjazd, nagle wsiadam do samolotu. Wstyd się przyznać, ale jeszcze na lotnisku miałam ochotę zawrócić. Przeszło mi, kiedy w samolocie TAP Air Portugal przywitał mnie przystojny steward. Wyglądał jak żywcem wyjęty z filmów Almodóvara, narysowany wyrazistą kreską. Po starcie zarejestrowałam uwalniające uczucie, że nic już ode mnie nie zależy, nie ma odwrotu, więc może czas zacząć cieszyć się tą wyprawą.
Pierwszą osobą, którą zobaczyłam, kiedy rozsunęły się drzwi hali przylotów, był George Clooney. Stał z filiżanką małej czarnej w dłoni. To, że uśmiechał się z plakatu, nie umniejszało mojej radości. Umysł zanotował: „Zdobywca Oscara witający mnie w stolicy to bardzo miły początek znajomości z Lizboną”. Reklamy na lotnisku się zmieniają, ale moje uczucie do tego miasta jest stałe.
Moja relacja z Lizboną początkowo była związkiem na odległość. Nasza historia sięga końca XX wieku. Internet w powijakach odpalany przez ćwierkający modem na linii telefonicznej. „Zawrotna” prędkość i gigantyczne koszty. Polska poza Unią Europejską. Nie istnieje koncepcja tanich linii lotniczych. Portugalia wydawała się krainą na końcu świata, krążyły o niej legendy. Pełna egzotyka dla przeciętnej polskiej studentki portugalistyki. W tym czasie sporo zamieszania spowodował film Wima Wendersa Lisbon Story. Obudził on w wielu Polakach zaskakującą fascynację Lizboną. Co to za miasto, ludzie? Jakby wyjęci z innej epoki, odmiennej rzeczywistości. Wszechobecne mocne dźwięki strun gitar i przejmujący głos Teresy Salgueiro. To właśnie ta muzyka przemówiła do mnie najmocniej. Najpierw na poziomie emocji, potem pojawiły się znaczenia. Z każdym miesiącem studiów rozumiałam coraz więcej z opowieści formacji Madredeus. Dziś patrzę na Lisbon Story z sentymentem. Kiedy pierwszy raz oglądałam ten film, nawet mi się nie śniło, że to miasto na ponad dekadę stanie się moim domem. Teraz potrafię zlokalizować każdy kadr z filmu. Jestem wdzięczna reżyserowi za tę opowieść, bo to ona spowodowała, że poczułam głód, chęć posmakowania Lizbony, doświadczenia jej na własnej skórze. Znasz mnie, więc wiesz, że jestem zachłanna na życie. Chętnie słucham przekazów innych, ale to dla mnie jedynie wstęp do osobistego poznania. Kupiłam bilet i poleciałam. Nad Tagiem po raz pierwszy wylądowałam prawie dziesięć lat przed tobą i zostałam na ponad jedenaście. Wróciłam do Polski z jednym portugalskim żebrem, nie da się go już ze mnie wyrwać.
I. Szelest ulicy
Dojrzała kobieta z duszą małej dziewczynki. Tak chciałabym się zestarzeć w południowym słońcu.
Weronika: Jedna z moich prywatnych lizbońskich przyjemności to możliwość zanurzenia się w języku, który rozpoznaję, ale którego nie rozumiem. Moje uszy bardzo lubią brzmienie portugalskich słów. Słyszę je i od razu chcę poznać ich znaczenie.
Marta: Pamiętam twój zachwyt, kiedy dowiedziałaś się, że jesteś a-żurnaliszta! (A jornalista to po portugalsku dziennikarka).
‒ O tak! Cały czas zachwycam się pojedynczymi słowami, ale portugalski nadal stanowi dla mnie wyzwanie. Dla ciebie jest równie oczywisty jak polski, ale każdy przecież kiedyś zaczynał. Jak wyglądały twoje początki z mową Pessoi? Dlaczego w latach dziewięćdziesiątych zdecydowałaś się akurat na portugalistykę?
‒ Trochę zdecydował o tym przypadek, a trochę silne rodzinne lobby. Moja mama jest romanistką, uczy francuskiego. Całe życie słyszałam, że jestem do niej podobna i tak jak ona mam „ponadprzeciętne zdolności językowe”. Rodzice przekonali mnie, żebym porzuciła marzenia o byciu dentystką i przyjęła, że studia językowe to coś dla mnie. A ja jakoś się tej narracji poddałam. Żeby jednak trochę postawić na swoim, z przekory wybrałam inny język niż mama, a portugalistyka wydawała mi się wystarczająco egzotyczna. Przysięgam, że kiedy szłam na studia, nie miałam bladego pojęcia, jak ten język brzmi. Moja ukochana babcia często powtarzała: „Ile nowych języków poznajesz, tyle razy rodzisz się na nowo”. Miała