Jedyną rzeczą, która pomaga jej zasnąć, jest czytanie. Na szczęście, kiedy uciekałyśmy, Bree wykazała się przytomnością umysłu i chwyciła swoją ulubioną książkę, Drzewo darów. Czytam ją jej każdego wieczoru. Znam już ją na pamięć i kiedy jestem zmęczona, po prostu zamykam oczy i recytuję z pamięci. Na szczęście, nie jest obszerna.
Odchylam się w fotelu i, sama będąc śpiąca, przewracam zniszczoną okładkę i zaczynam czytać. Sasha leży na kanapie przy Bree z podniesionymi uszami. Czasami zastanawiam się, czy ona również nie słucha.
„Pewnego razu było sobie drzewo, które kochało małego chłopczyka. Chłopczyk przychodził do drzewa codziennie i z jego liści splatał sobie wieńce na głowę, udając leśnego króla.”
Spoglądam na Bree i widzę, że śpi już mocno. Czuję ulgę. Może to przez ogień, a może przez posiłek. Właśnie snu potrzeba jej teraz jak najwięcej, by wydobrzeć. Zdejmuję swój nowy szal owinięty ciasno wokół szyi, i delikatnie przykrywam nim ramiona Bree. W końcu jej niewielkie ciałko przestaje się trząść.
Dokładam ostatnią szczapę do ognia, siadam w fotelu i odwracam głowę, wpatrując się w płomienie. Obserwuję, jak powoli zamierają i żałuję, że nie przyniosłam więcej drewna. Ale i tak jest dobrze. W ten sposób będzie bardziej bezpiecznie.
Szczapa trzaska i pęka, a ja rozsiadam się i czuję zrelaksowana, jak nigdy od wielu lat. Czasami, kiedy Bree już zaśnie, biorę moją książkę i czytam. Widzę ją teraz tam na półce: Władcę Much. To jedyna książka, jaka mi pozostała. Jest tak zniszczona od używania, że wygląda, jakby miała ze sto lat. Dziwne to uczucie, kiedy ma się jedną, jedyną książkę na całym świecie. Sprawia, że uzmysławiam sobie, jak wiele rzeczy uważamy za coś oczywistego; że usycham z tęsknoty za czasem, kiedy jeszcze istniały biblioteki.
Dziś wieczór jestem jednak zbyt podekscytowana, by czytać. W głowie kłębią się nieustannie myśli o jutrze, o naszym nowym życiu wysoko na górze. Wciąż wertuję w myślach wszystko to, co będę musiała przetransportować stąd do chaty i jak to zrobię. Najpierw nasze podstawowe rzeczy – sprzęt, zapałki, to, co zostało z zapasu świec, koce i materace. Poza tym, co tu dużo mówić, żadna z nas nie ma zbyt dużo odzieży, a poza książkami nie posiadamy nic naprawdę osobistego. Ten dom był goły już w chwili, kiedy tu przybyłyśmy, więc nie ma tu żadnych pamiątek. Chciałabym przenieść kanapę i fotel, choć do tego będzie mi potrzebna pomoc Bree. Będę musiała z tym poczekać, aż Bree poczuje się lepiej. Będziemy musiały zrobić to etapami, zabierając najpierw najpotrzebniejsze rzeczy i zostawiając meble na sam koniec. Ale w porządku; tak długo, jak będziemy tam w górze bezpieczne. To liczy się najbardziej.
Zaczynam rozmyślać o wszystkich sposobach, jak uczynić tę chatę jeszcze bardziej bezpieczną. Z pewnością będę musiała zastanowić się nad jakimiś okiennicami, by zamknąć okna, kiedy zajdzie taka potrzeba. Rozglądam się po naszym domu w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłabym wykorzystać. By okiennice działały sprawnie, potrzebne będą zawiasy. Dostrzegam je przy drzwiach do salonu. Być może dam radę je wymontować. A w międzyczasie, może użyję też drewnianych drzwi, przepiłowując je na kawałki.
Im więcej się rozglądam, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak wiele rzeczy mogę ze sobą zabrać. Przypominam sobie, że tata pozostawił w garażu skrzynię z narzędziami, a w niej piłę, młotek, śrubokręt, a nawet pudełko gwoździ. To jedna z najcenniejszych rzeczy, jaką posiadamy i odnotowuję sobie w pamięci, aby zabrać je na pierwszym miejscu.
Oczywiście, po motocyklu. On dominuje w moich planach: kiedy go przetransportować i jak. Nie mogę znieść myśli o pozostawieniu go tutaj, nawet przez jedną minutę. Tak więc zabiorę go ze sobą w trakcie naszej pierwszej wspinaczki. Nie mogę ryzykować odpalenia silnika. To przyciągnęłoby zbyt dużo uwagi – a poza tym, zbocze góry jest za strome, by wjechać na nie motorem. Będę musiała go prowadzić, wprost pod górę. Już czuję, jakie to będzie wyczerpujące, zwłaszcza ze względu na śnieg. Ale nie widzę innego sposobu. Gdyby Bree nie była chora, mogłaby mi pomóc, lecz w jej obecnym stanie nie może nic dźwigać – podejrzewam, że będę musiała nawet i ją przenieść. Zdaję sobie sprawę, że nie mamy wyboru i musimy czekać do jutrzejszego wieczoru, by wyruszyć pod osłoną mroku. Może po prostu wpadam w paranoję – szanse na to, że ktoś nas zobaczy, są nikłe, ale mimo to, lepiej zachować ostrożność. Zwłaszcza, że są tu inni ocalali. Wiem o tym. Jestem tego pewna.
Pamiętam pierwszy dzień, kiedy tu przyjechałyśmy. Obie byłyśmy przerażone, samotne i wyczerpane. Tej pierwszej nocy obie poszłyśmy głodne spać. Zastanawiałam się wtedy, jak w ogóle mamy przetrwać. Czy popełniłyśmy błąd, opuszczając Manhattan, porzucając mamę i wszystko, co znałyśmy?
A potem, w nasz pierwszy poranek, obudziłam się, otworzyłam drzwi i doznałam szoku, zobaczywszy leżące przede mną truchło jelenia. Najpierw byłam przerażona. Wzięłam je za groźbę, ostrzeżenie, przypuszczając, że ktoś kazał nam w ten sposób odejść, że nie byłyśmy tu mile widziane. Ale kiedy doszłam do siebie, zorientowałam się, że wcale nie chodziło o to: był to podarunek. Ktoś, jakiś inny ocalały, musiał nas obserwować. Musiał zauważyć, jak rozpaczliwie wyglądałyśmy i w akcie miłosierdzia podarował nam swą zdobycz, nasz pierwszy posiłek, wystarczająco dużo mięsa, by przeżyć kilka tygodni. Nie potrafię wyobrazić sobie, ile to musiało kosztować tego kogoś.
Pamiętam, jak wyszłam na zewnątrz, rozejrzałam się dookoła, w dół i w górę na zbocze, wypatrując między drzewami, oczekując, że nagle ktoś wyskoczy spomiędzy nich i mi pomacha. Ale nigdy się to nie stało. Widziałam jedynie drzewa i mimo, że czekałam kilka minut, słyszałam jedynie ciszę. Ale wiedziałam, tak po prostu, że ktoś mnie obserwuje. Wiedziałam, że są tu inni ludzie, starający się przetrwać tak samo, jak i my.
Od tamtej chwili czułam coś w rodzaju dumy, czułam, że stanowimy część milczącej społeczności odseparowanych, ocalałych osób, trzymających się na uboczu, niekomunikujących się ze sobą ze strachu, że nas ktoś zobaczy, obawiając się wystawić na widok jakiegoś łowcy niewolników. Przypuszczam, że właśnie dzięki temu przeżyli tak długo: nie zostawiając niczego przypadkowi, Na początku nie rozumiałam tego. Teraz jednak doceniam to. I choć od tamtej pory nigdy nikogo nie widuję, to nie czuję się tu sama.
Dzięki temu jestem też bardziej czujna; pozostali ocaleli, jeśli jeszcze żyją, z pewnością przymierają głodem i są równie zdesperowani, jak my. Zwłaszcza, kiedy nadchodzą zimowe miesiące. Kto wie, czy głód, czy konieczność utrzymania rodziny nie zmusiła ich do przekroczenia granicy, za którą tylko rozpacz tłumaczy ich czyny, czy ich hojny czyn nie został zastąpiony instynktem przetrwania w najczystszej postaci. Wiem, że myśl o przymieraniu głodem Bree, Sashy i mnie czasami doprowadzała do rozpaczy. Nie zostawię zatem niczego przypadkowi. Przeprowadzimy się nocą.
Co i tak idealnie się składa. Cały ranek zejdzie mi na wspinaczce z powrotem do chaty i zwiadzie całego otoczenia, by upewnić się ostatecznie, że nikogo tam ostatnio nie było. Muszę też wrócić w to miejsce, gdzie widziałam jelenia i zaczekać, aż znów się pojawi. Wiem, że to trudne przedsięwzięcie, ale jeśli go znajdę i zabiję, to będę miała czym nas wykarmić przez wiele tygodni. Pierwszego jelenia, którego zesłał nam los, zmarnowałam, gdyż nie wiedziałam, jak obedrzeć go ze skóry, poćwiartować, ani jak go przechować. Narobiłam bałaganu i zdołałam wycisnąć z niego tylko jeden posiłek zanim cały zewłok zdążył zgnić. Było to okropne marnotrawstwo jedzenia i postanowiłam, że już nigdy do tego nie dopuszczę. Tym razem, zwłaszcza ze względu na śnieg, znajdę sposób, by zakonserwować mięso.
Sięgam do kieszeni i wyciągam nóż, który dostałam od taty zanim odszedł; pocieram wysłużony trzonek z wygrawerowanymi inicjałami, przyozdobionymi symbolem Piechoty Morskiej, jak to mam w zwyczaju robić każdej nocy od momentu, kiedy