Z tego, jak tłumaczył to tata wynikało, że była to druga amerykańska wojna domowa – tym razem jednak nie pomiędzy Północą i Południem, ale między partiami politycznymi. Między Demokratami i Republikanami. Twierdził, że już od dłuższego czasu zapowiadało się na nią. Przez ostatnie sto lat Ameryka dryfowała w stronę krainy dwóch narodów: ludzi popierających skrajną prawicę i tych trzymających stronę skrajnej lewicy. Z biegiem czasu, ich stanowiska stały się tak zatwardziałe, że powstał naród dwóch opozycyjnych ideologii.
Tata powiedział, że ludzie lewicy, Demokraci, chcieli, by krajem kierował coraz liczniejszy rząd, ten, który podniósł podatki do siedemdziesięciu procent i mógł ingerować w każdy aspekt ludzkiego życia. Powiedział też, że ci z prawicy, Republikanie, chcieli ustawicznie zmniejszać liczebność rządu i znieść podatki jako takie, dać ludziom wolny wybór i pozwolić im radzić sobie na własną rękę. Twierdził, że z czasem te dwie ideologie zamiast osiągnąć jakiś kompromis, coraz bardziej oddalały się od siebie, popadając w jeszcze większą skrajność – aż do chwili, kiedy osiągnęły stan, w którym nie potrafiły podzielać stanowiska odnośnie niczego.
Twierdził, że sytuację pogorszył dodatkowo fakt, iż Amerykę zamieszkiwało zbyt wielu ludzi i politykom trudno było dotrzeć do świadomości ogółu. Politykierzy obu partii zaczęli uzmysławiać sobie, że zajęcie skrajnego stanowiska jest jedynym sposobem na zwrócenie na siebie uwagi społeczeństwa – dzięki czemu mogli realizować własne ambicje.
W rezultacie, prominentni działacze obu partii stali się tymi najbardziej skrajnymi, próbującymi prześcignąć się nawzajem, zajmującymi stanowiska, w istnienie których sami tak naprawdę nie wierzyli, a w których prezentowanie zostali zapędzeni przez ogół. Oczywiście, kiedy dochodziło do debaty, potrafili jedynie ścierać się ze sobą – i robili to, używając coraz ostrzejszych słów. Na początku były to wyzwiska i osobiste animozje. Lecz z upływem czasu słowna wojna nasilała się coraz bardziej. Pewnego dnia przekroczyła linię, zza której nie było już powrotu.
Pewnego dnia, około dziesięć lat temu, nadszedł brzemienny w skutki moment, który przechylił szalę, kiedy jeden przywódca polityczny pogroził drugiemu słowem: secesja. Jeśli Demokraci spróbują podnieść podatki choć o jeden cent, jego partia wystąpi z unii i każda wioska, każde miasto, każdy stan rozpadnie się na dwie części. Ale nie pod względem terytorialnym, a ideologicznym.
Jego wyczucie czasu nie mogło być gorsze: w tamtym czasie kraj doświadczał gospodarczej zapaści rodzącej wielu malkontentów, ludzi mających dość utraty pracy, którzy przysporzyli mu jedynie większego poparcia. Media uwielbiały jego wskaźniki popularności i ofiarowywały mu coraz więcej czasu na antenie. Jego popularność wkrótce wzrosła. Ostatecznie, wobec braku kogokolwiek, kto mógłby go powstrzymać, wobec braku chęci Demokratów do zawarcia porozumienia, wykorzystując rozpęd propagandy, jego pomysł utrwalił się w świadomości decydentów. Jego partia zaproponowała własną flagę, a nawet własną walutę swojej części kraju.
Był to pierwszy z punktów zwrotnych. Gdyby ktoś wtedy po prostu wystąpił przed szereg i go powstrzymał, może nie doszłoby do tego wszystkiego. Ale nikt tego nie zrobił. Więc polityk posunął się jeszcze dalej.
Rozzuchwalony zaproponował, aby nowo powstały związek posiadał własne oddziały policji, własne sądownictwo, policję stanową – i własne siły zbrojne. To był drugi punkt zwrotny.
Gdyby wywodzący się z Demokratów prezydent wykazał się wówczas przywódczą charyzmą, może powstrzymałby to wszystko w tamtym momencie. Ale on tylko pogorszył sprawę, podejmując złe decyzje, jedna po drugiej. Zamiast postarać się załagodzić sytuację, odpowiedzieć na podstawowe potrzeby, które doprowadziły do tak dużego niezadowolenia, postanowił stłumić to, co nazwał „buntem”, zajmując twarde stanowisko: i oskarżył władze Republikanów o podburzanie społeczeństwa. Ogłosił stan wyjątkowy i w środku nocy wszystkich wtrącono do aresztu.
To tylko doprowadziło do eskalacji konfliktu i mobilizacji całej partii. Postawiło też na nogi połowę wojska. Międzyludzkie podziały zaczęły krystalizować się w każdym domu, każdym mieście, wszystkich koszarach; na ulicach powoli narastało napięcie. Sąsiedzi zaczynali nienawidzić siebie nawzajem. Nawet rodziny nie uniknęły podziału.
Pewnej nocy, dowódcy armii sprzyjający Republikanom wykonali tajne rozkazy i przeprowadzili zamach stanu, uwalniając ich z więzienia. Nastąpił impas. Pierwszy brzemienny w skutki strzał padł na stopniach Kapitolu. Młody żołnierz sądził, iż widzi, jak jakiś oficer sięga po broń i strzelił pierwszy. Kiedy już poległ pierwszy żołnierz, nie było odwrotu. Przekroczono ostateczną granicę. Amerykanin zabił Amerykanina. W następstwie wymiany ognia zginęły tuziny oficerów. Władze Republikanów przetransportowano natychmiast w tajne miejsce. I właśnie wtedy doszło do podziałów. Rozłam dotknął całe wojsko. Jego los podzielił rząd. Później wszystkie miasta, wsie, hrabstwa i stany. Nazwano to Pierwszą Falą.
W pierwszych kilku dniach sztab kryzysowy i rządowe frakcje starały się rozpaczliwie przywrócić pokój. Ale na niewiele się to zdało i było już za późno. Nic nie było w stanie powstrzymać nadciągającej nawałnicy. Sprawy przejęła w swoje ręce grupa generałów preferujących rozwiązanie militarne, pragnących chwały, laurów pierwszeństwa na wojnie, chcących wykorzystać element szybkości i zaskoczenia. Doszli do przekonania, że natychmiastowe zduszenie opozycji jest jedynym sposobem, by wszystko zakończyć.
Rozpoczęła się wojna. Na Amerykańskiej ziemi rozgorzały bitwy. Pittsburgh został nowym Gettysburgiem, kiedy jego dwieście tysięcy mieszkańców straciło życie w przeciągu jednego tygodnia. Czołgi wyjechały naprzeciw czołgom. Samoloty przeciwko samolotom. Z każdym następnym dniem, każdym tygodniem przemoc szerzyła się coraz bardziej. Powstawały sztuczne granice, oddziały policyjne i wojskowe stanęły po obu ich stronach i w każdym stanie dochodziło do walki. Walczył każdy z każdym, wszędzie w całym kraju, przyjaciel z przyjacielem, brat z bratem. Doszło nawet do tego, że nikt już nie wiedział, o co walczy. Cały kraj broczył krwią i nikt nie potrafił tego powstrzymać. Była to tak zwana Druga Fala.
Do tej chwili jednak, choć popłynęło dużo krwi, była to wciąż wojna prowadzona metodami konwencjonalnymi. Lecz potem nadeszła Trzecia Fala, najgorsza ze wszystkich. Pełniący swe obowiązki z ukrytego bunkra prezydent, w akcie rozpaczy podjął decyzję, mającą na celu zdławienie tego, co wciąż uparcie nazywał „buntem”. Wezwał swych najlepszych oficerów, którzy doradzili mu, aby skorzystał z najsilniejszego atutu i raz na zawsze położył kres buntowi: kierowanych pocisków z ładunkiem atomowym. Prezydent wyraził zgodę.
Następnego dnia zrzucono atomowe ładunki wybuchowe na strategiczne bastiony Republikanów w całych Stanach. W miejscach takich jak Nevada, Texas i Mississippi życie straciły setki tysięcy ludzi. Nazajutrz zginęły miliony następnych.
Republikanie odpowiedzieli na ten atak. Wykorzystali własne zaplecze, w urządzonej zasadzce przejęli NORAD i wystrzelili własne pociski w bastiony Demokratów. Stany Maine i New Hampshire w większości strawił ogień. W przeciągu następnych dziesięciu dni niemal wszystkie stany, i ich miasta jedno po drugim, uległy zagładzie. Przez kraj przetaczały się fale spustoszenia. Ci, którzy nie zginęli w bezpośrednim natarciu, wkrótce umarli z powodu toksycznego powietrza i zatrutej wody. Po miesiącu nie było już nawet z kim walczyć. Ulice i domy opustoszały w miarę, jak wyciągano z nich ludzi, by walczyli przeciwko byłym sąsiadom.
Tata nie czekał jednak na powołanie – i dlatego go nienawidzę. Opuścił nas dużo wcześniej zanim to się zaczęło. Przez dwadzieścia lat był oficerem Piechoty Morskiej i dostrzegł, co się święci dużo wcześniej niż inni. Za każdym razem, kiedy oglądał wiadomości, kiedy widział dwóch wydzierających się na siebie w nieprzyzwoity sposób polityków, podwyższających co chwila stawkę, kręcił głową i mówił
– Wierzcie