Rea wyciągnęła ręce i gotowała się, by pchnąć kosz na spokojne wody rzeki. Jeśli nurt go chwyci, odpłynie z dala od tego miejsca. Gdzieś w dół rzeki. Jak daleko i jak długo – tego nie wiedziała. Lecz niewielka szansa przeżycia była lepsza niż żadna.
Łkając, Rea nachyliła się i złożyła pocałunek na czole swego dziecięcia. Krzyknęła z żalu i otuliła jego dłonie swymi.
– Kocham cię – powiedziała, łkając. – Nigdy mnie nie zapomnij.
Dziecię wrzasnęło, jak gdyby ją zrozumiało i był to przeszywający krzyk, niosący się nawet ponad kolejnym uderzeniem grzmotu, nawet ponad odgłosem zbliżających się koni.
Rea wiedziała, że nie może dłużej zwlekać. Pchnęła kosz, który rychło został podchwycony przez nurt. Szlochając patrzyła, jak znika w mroku.
Ledwie straciła go z oczu, a obok niej rozległ się brzęk zbroi – i obróciwszy się raptownie ujrzała kilku rycerzy, którzy schodzili ze swych wierzchowców zaledwie kilka stóp od niej.
– Gdzie jest dziecię? – zapytał jeden z nich. Miał opuszczoną zasłonę hełmu, a jego głos poniósł się ponad burzą. Nie przypominała wcale zasłony mężczyzny, który ją wtedy posiadł. Ten rycerz miał na sobie czerwoną zbroję innego rodzaju, a w jego głosie nie było ani krzty dobroci.
– Ja… – zaczęła Rea.
Wtem poczuła w sobie furię – furię kobiety, która wiedziała, że zginie. Która nie miała nic do stracenia.
– Nie ma go tu – syknęła buntowniczo. Uśmiechnęła się. – I nigdy go nie schwytacie. Nigdy.
Mężczyzna chrząknął ze złością, dał krok naprzód, dobył miecza i dźgnął ją.
Rea poczuła okropny ból od klingi miecza w swej piersi i jęknęła, pozbawiona tchu. Czuła, że wszystko staje się lżejsze, że osnuwa ją białe światło i wiedziała, że tak wygląda śmierć.
Nie lękała się jednak. Zamiast tego czuła satysfakcję. Jej dziecię było bezpieczne.
I gdy wpadła twarzą do rzeki, a woda zaczęła nabierać barwy krwi, wiedziała że to koniec. Jej krótkie, trudne życie dobiegło kresu.
Lecz jej synek będzie żył wiecznie.
Wieśniaczka Mithka klęczała na brzegu rzeki obok swego męża. Gorączkowo powtarzali modły, nie znajdując innej drogi ratunku podczas tej nieprawdopodobnej burzy. Mieli wrażenie, że zbliża się koniec świata. Krwistoczerwony księżyc sam w sobie był złym omenem – lecz gdy ukazał się w czasie burzy takiej jak ta, cóż, było to bardziej niż nieprawdopodobne. Było to niesłychane. Mithka wiedziała, że dzieje się coś doniosłego.
Klęczeli obok siebie, a podmuchy wiatru i śniegu chłostały ich twarze. Kobieta modliła się o ochronę dla ich rodziny. O litość. O wybaczenie za wszystko, co zrobiła źle.
Mithka była bogobojną kobietą. Przeżyła wiele cykli słonecznych, wydała na świat kilkoro dzieci, wiodła dobre życie. Ubogie, lecz dobre. Była przyzwoitą kobietą. Nie wściubiała nosa w nie swoje sprawy, dbała o innych i nigdy nie wyrządziła nikomu krzywdy. Modliła się, by Bóg oszczędził jej dzieci, jej domostwo i liche przedmioty, które posiadali. Pochyliła się i położyła dłonie w śniegu, zamknęła oczy i nachyliła się nisko, głową dotykając ziemi. Modliła się do Boga o znak.
Powoli podniosła głowę. Otworzyła oczy szeroko, a serce zaczęło tłuc się jej w piersi, gdy spostrzegła coś przed sobą.
– Murka! – syknęła.
Jej mąż odwrócił się i także spojrzał na to. Oboje zastygli w miejscu, osłupiali ze zdumienia.
To nie było możliwe. Mithka zamrugała kilkukrotnie, lecz wciąż widziała to samo. Przed nimi, niesiony z nurtem rzeki, płynął kosz.
A w koszu było dziecię.
Chłopiec.
Jego krzyki niosły się przez noc, a były głośniejsze nawet od burzy, od nieprawdopodobnych uderzeń gromów. Każdy krzyk przeszywał jej serce.
Wbiegła do rzeki i brodziła głęboko, nie zważając na lodowatą wodę, która wbijała się w jej ciało jak noże. Chwyciła kosz i zmagając się z nurtem, ruszyła w kierunku brzegu. Opuściła wzrok i spostrzegła, że dziecię jest ciasno opatulone pledem i że – jakimś cudem – jest suche.
Przyjrzała się mu uważniej i z zaskoczeniem ujrzała świeżą bliznę po oparzeniu na jego rączce – a jeszcze bardziej zdumiał ją zarys symbolu: dwa węże oplatające księżyc, a pomiędzy nimi sztylet.
Wciągnęła gwałtownie powietrze; natychmiast go rozpoznała. O tym symbolu mówiły ludowe opowiastki i legendy. Przelękła się go.
Obróciła się do swego męża.
– Kto mógł postąpić w taki sposób? – zapytała z przerażeniem, trzymając dziecię blisko piersi.
Mężczyzna jedynie pokręcił głową w zadziwieniu.
– Musimy zabrać go do domu – zadecydowała.
Jej mąż zmarszczył brwi i pokręcił głową.
– Jakim sposobem? – warknął. – Nie stać nas, by go wykarmić. Ledwie dla nas starcza. Mamy już trzech synów – do czego potrzebny nam czwarty? Odchowaliśmy już dzieci.
Mithka prędko podjęła decyzję. Pokazała mu bliznę na rączce dziecięcia, po tylu latach wiedząc już, co przekona jej męża. W rzeczy samej, blizna wywarła na nim wrażenie.
– Spójrz – odwarknęła. – To znak. Znak dla nas – rzekła surowo. – Ocalę to dziecię – czy ci się to podoba, czy nie. Nie pozostawię go tu na śmierć.
Mężczyzna nadal był nachmurzony, lecz mniej pewny swego, gdy nieboskłon nad nimi przecięła kolejna błyskawica. Spojrzał bacznie w górę ze strachem.
– Czy sądzisz, że to zbieg okoliczności? – zapytał. – W noc taką jak ta dziecię przychodzi na świat? Masz pojęcie, kogo trzymasz na rękach?
Spojrzał na dziecię ze strachem. Następnie wstał i cofnął się, wreszcie odwrócił się i odszedł, wyraźnie niezadowolony.
Lecz Mithka nie zamierzała ustąpić. Uśmiechnęła się do dziecięcia i kołysząc je, tuliła do piersi, ogrzewając jego zziębniętą twarzyczkę. Z wolna jego płacz ucichł.
– Dziecię niepodobne do żadnego z nas – odrzekła do nikogo, trzymając go blisko siebie. – Dziecię, które zmieni świat. A na imię będzie mu Royce.
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ CZWARTY
17 cykli słonecznych później
Royce stał na szczycie wzgórza pod jedynym dębem rosnącym pośród łanów zbóż, pod przedwiecznym drzewem, którego konary wyciągały się ku niebu. Spojrzał Genevieve głęboko w oczy, zadurzony po uszy. Trzymali się za ręce i dziewczyna uśmiechnęła się do niego, a gdy przysunęli się i pocałowali, Royce czuł zachwyt i wdzięczność, że jego serce może się tak radować. Gdy słońce wzbiło się ponad łanami zbóż, Royce zapragnął zatrzymać tę chwilę na zawsze.
Młodzieniec odsunął się i spojrzał na nią. Genevieve była przepiękna. Miała siedemnaście lat, podobnie jak on, była wysoka i smukła, o jasnych włosach i zielonych oczach o bystrym wejrzeniu, a jej delikatna