Gdy odchylił ucho lekko do góry, zebrani wkoło wojownicy parsknęli śmiechem, zaś Brandon i Braxton poczerwienieli ze wstydu.
Wtem podszedł do nich inny z wojowników ojca – Vidar, bliski przyjaciel Anvina, niski, szczupły człowiek koło trzydziestki, z zapadniętą twarzą i z wyraźną blizną na nosie. Ze swoja szczupłą klatką piersiową nie wygląd specjalnie okazale, ale Kyra wiedziała swoje: Vidar był wyciosany z kamienia, wprost stworzony do walki wręcz. Był jednym z najtwardszych mężczyzn, jakich Kyra kiedykolwiek spotkała, znanym z tego, że śmiało mógł walczyć z dwoma dużo większymi od siebie mężczyznami i pokonać ich w mgnieniu oka. Zbyt wielu ludzi popełniało ten sam błąd i oceniając go po jego niewielkich gabarytach, prowokowało jego agresję – co często kończyło się dla nich tragicznie. On również wziął Kyrę pod swoje opiekuńcze skrzydła i zawsze stawał w jej obronie.
– Wygląda na to, że ich włócznie nie dosięgnęły celu – Vidar podsumował – a ta dziewczyna uratowała im życie. Kto uczył was dwóch rzucać?
Brandon i Braxton wyglądali na coraz bardziej zdenerwowanych. Właśnie złapano ich na kłamstwie, a oni nie mieli nic na swoją obronę.
– To wyjątkowo haniebne kłamać w kwestii zdobyczy – rzekł Anvin ponuro, zwracając się do jej braci – Macie teraz ostatnią szansę powiedzieć prawdę. Wasz ojciec by tego chciał.
Brandon i Braxton stali tam wyraźnie zawstydzeni, patrząc na siebie, jakby ustalali wspólną wersję wydarzeń. Po raz pierwszy odkąd pamiętała, Kyra widziała ich onieśmielonych.
W chwili, gdy właśnie mieli wydusić z siebie słowo, z tłumu dobiegł ich jakiś głos.
– Nie ma znaczenia, kto go zabił. Teraz należy do nas.
Kyra obejrzała się, zaskoczona dźwiękiem szorstkiego, obco brzmiącego głosu. Jej serce zamarło, gdy z tłumu wyłonił się oddział Gwardii Lorda, w swych charakterystycznych szkarłatnych zbrojach. Kiedy zbliżali się do dzika, przypatrując się mu łapczywie, Kyra wiedziała już, że chcą im odebrać trofeum – nie dlatego, że go potrzebowali, lecz wyłącznie po to, by upokorzyć jej ludzi, by pozbawić ich tego źródła dumy. Leo warknął przy jej nodze, a ona położyła dłoń na jego szyi, próbując go uspokoić.
– W imię Lorda Gubernatora – zaczął oficjalnie jeden z Gwardzistów, postawny żołnierz o niskim czole, grubych brwiach, dużym brzuchu i twarzy, na której wypisana była głupota – przejmujemy tego dzika. Pan z góry dziękuje wam za ten prezent z okazji święta Zimowego Księżyca.
Skinął na swych ludzi, a ci natychmiast ruszyli po dzika.
W tej samej chwili Anvin postąpił do przodu, Vidar u jego boku, i razem zablokowali im drogę.
Ludzie oniemieli z zaskoczenia, jeszcze nikt nigdy nie odważył się sprzeciwić Gwardii Lorda. Nikt nie chciał podsycać gniewu Pandezji.
– O ile mi wiadomo, nikt jeszcze nie zaoferował wam prezentu – powiedział, stanowczym głosem – Ani waszemu Lordowi Gubernatorowi.
Tłum gęstniał, setki wieśniaków zbierało się wokół, wyczuwając narastające napięcie, które przerodzić się miało w nieuniknioną konfrontację. Jednocześnie, część stojących bliżej gapiów cofnęła się, tworząc przestrzeń wokół mężczyzn.
Kyra poczuła, jak serce wali jej w piersi. Nieświadomie zacisnęła palce na swoim łuku, czując, że sytuacja z każdą chwilą staje się coraz bardziej niebezpieczna. Pragnęła walczyć o swoją wolność, wiedziała jednak, że jej ludzie nie mogą pozwolić sobie na podsycanie gniewu Lorda; nawet jeśli jakimś cudem wygraliby tą potyczkę, całe Imperium Pandezji stało za nimi. Oddziały bojowe, którymi dysponowali, były rozległe jak morze.
Jednocześnie Kyra była ogromnie dumna z Anvina za to, że odważył się im przeciwstawić. Ktoś wreszcie musiał to zrobić.
Groźny wzrok żołnierzy skupiony był na Anvinie.
– Masz czelność przeciwstawić się swojemu Lordowi Gubernatorowi? – zapytał.
Anvin nie zmieniał swej bezwzględnej postawy.
– Ten dzik jest nasz, a wy nie macie do niego prawa – Anvin był nieugięty.
– On był wasz – poprawił go Gwardzista – A teraz należy do nas – odwrócił się do swoich ludzi – Zabrać dzika – rozkazał.
Gwardziści Lorda mieli już wykonać rozkaz, gdy kilkunastu uzbrojonych ludzi jej ojca dołączyło do Anvina i Vidara, blokując drogę ciemiężcom.
Napięcie sięgało zenitu. Kyra ściskała łuk tak mocno, że aż zbielały jej kostki. Czuła, jakby to ona była odpowiedzialna za całe to zamieszanie. W końcu to ona zabiła dzika. Czuła w kościach, że wydarzy się coś bardzo złego i przeklinała swoich braci za wniesienie złego omenu do ich grodu, szczególnie w noc Zimowego Księżyca. To święto zawsze niosło ze sobą dziwne wydarzenia. Mistyczny to czas, w którym umarli mogą ponoć przechodzić z jednego świata do drugiego. Dlaczego jej bracia musieli sprowokować duchy w ten sposób?
Mężczyźni gotowi byli do starcia, ludzie jej ojca nie odrywali dłoni od rękojeści mieczy i już miało dojść do rozlewu krwi, gdy nagle władczy głos przeciął gęste powietrze.
– Zdobycz należy do dziewczyny – zabrzmiał donośny, nieznoszący sprzeciwu głos, który Kyra podziwiała i szanowała najbardziej na świecie: głos jej ojca. Dowódcy Duncana.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, a tłumy rozstępowały się z szacunkiem, gdy ten podchodził coraz bliżej. Stał tam, człowiek potężny niczym góra, dwa razy wyższy od innych, z ramionami dwa razy szerszymi, z nieokiełznaną brązową brodą i brązowymi włosami lekko przyprószonymi siwizną, ramiona okryte miał futrami, u pasa wisiały dwa długie miecze, na plecach zaś spoczywała włócznia. Jego czarna zbroja wyrytego miała smoka – znak ich domu. Jego broń uszlachetniały liczne nacięcia i zadrapania, dające świadectwo jego odwadze i bohaterstwu. Był człowiekiem, którego zarazem się bano i którego podziwiano, człowiekiem o którym wiedziano, że był uczciwy i sprawiedliwy. Człowiekiem kochanym, a przede wszystkim szanowanym.
– To zdobycz Kyry – powtórzył, a potem z dezaprobatą popatrzył na jej braci. Następnie odwrócił się i spojrzał na Kyrę, ignorując zupełnie Gwardię Lorda – To ona będzie decydować o jej losie.
Słowa ojca zszokowały Kyrę. Nie spodziewała się tego, nigdy nie pomyślałaby, że złoży taką odpowiedzialność w jej ręce, pozwalając decydować o tak ważnych sprawach. Ta decyzja nie dotyczyła jedynie losu dzika, oboje wiedzieli, że w tej chwili ważyły się przede wszystkim losy jej ludzi.
Wszystkie twarze zwrócone były teraz ku niej. Żołnierze w napięciu czekali na jej odpowiedź, w pełnej gotowości bojowej, z rękami spoczywającymi na mieczach. Miała świadomość tego, że wybór, którego ma dokonać, będzie najważniejszym wyborem w całym jej dotychczasowym życiu.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Merk przemierzał z wolna malownicze ścieżynki Białego Lasu, rozmyślając o swoim życiu. Miał na karku czterdzieści ciężkich lata i nigdy dotąd nie miał czasu na wędrówki po lesie i kontemplowanie piękna otaczającej go przyrody. Zachwycał się doskonałością drzew Ezopa, ich mieniącymi się w porannym słońcu białymi liśćmi i jarzącymi się czerwienią gałęziami. Liście opadały na niego jak płatki śniegu i szeleściły rozkosznie pod jego stopami. Dziś, po raz pierwszy w życiu, ogarnął go prawdziwy spokój.
Średniego wzrostu i budowy, z ciemno czarnymi włosami, zarośnięty, z szeroką szczęką i wystającymi kośćmi policzkowymi oraz dużymi, czarnymi, podkrążonymi oczami, Merk wiecznie wyglądał, jakby nie spał od wielu dni. I do