Ciekaw dokąd zmierzają zasypywał Sovosa pytaniami, on jednak milczał uparcie, niestrudzony trwając przy sterze dniem i nocą. Alec ani razu nie widział go śpiącego, czy jedzącego. Wciąż tylko wpatrywał się w horyzont, ubrany w wysokie buty i czarny skórzany płaszcz, okryty peleryną z wyhaftowanymi insygniami, których Alec nie potrafił rozpoznać. Sprawiał wrażenie, jakby rozmawiał z morzem, jakby stanowił z nim jedność.
Alec nie mógł już dłużej znieść niepewności, musiał wiedzieć, dokąd Sovos go zabiera, musiał natychmiast poznać odpowiedź.
– Dlaczego ja? – zapytał Alec, przerywając ciszę, kolejny raz próbując dowiedzieć się prawdy – Dlaczego wybrałeś mnie spośród wszystkich mieszkańców miasteczka? Dlaczego właśnie ja miałem przeżyć? Mogłeś uratować wiele innych osób, ważniejszych ode mnie.
Alec czekał, ale Sovos nadal milczał, plecami odwrócony do niego, wpatrzony w morze.
Postanowił więc spróbować czegoś innego.
– Dokąd zmierzamy? – padło kolejne pytanie – I jakim sposobem ten statek może poruszać się tak szybko? Z czego jest zrobiony?
Alec gapił się w plecy mężczyzny. Mijały długie minuty.
Wreszcie człowiek u steru potrząsnął głową, nadal zwrócony do niego plecami.
– Zmierzasz tam, gdzie czeka na ciebie twoje przeznaczenie. Wybrałem cię, ponieważ to właśnie ciebie potrzebujemy, nikogo innego.
Alec zadumał się.
– Do czego niby mnie potrzebujecie? – dopytywał się.
– Aby zniszczyć Pandezję.
– Dlaczego ja? – nadal nie mógł zrozumieć – Jak miałbym wam pomóc?
– Wszystko stanie się jasne, kiedy dotrzemy na miejsce – odpowiedział Sovos.
– Dokąd? – nalegał sfrustrowany – Moi przyjaciele są w Escalonie. Ludzie, których kocham. Dziewczyna.
– Przykro mi – westchnął Sovos – ale nikt już tam nie został. Wszystko, co kiedykolwiek znałeś i kochałeś odeszło bezpowrotnie.
Zapadła długa cisza, przerywana tylko gwałtownymi podmuchami wiatru. Alec modlił się, żeby okazało się to nieprawdą, w głębi duszy czuł jednak, że Sovos miał rację. Jak życie może zmienić się tak nagle? – zastanawiał się.
– Ty jednak żyjesz – kontynuował – i to jest bardzo cenny dar. Nie marnuj go. Możesz pomóc wielu ludziom, jeśli przejdziesz próbę.
Alec zmarszczył brwi.
– Jaką próbę? – zapytał.
Sovos wreszcie odwrócił się i wlepił w niego przenikliwe spojrzenie.
– Jeśli jesteś wybrańcem – powiedział – ciężar naszej sprawy spocznie na twoich ramionach; jeśli nie, to nie będziemy mieć z ciebie żadnego pożytku.
Chłopak starał się zrozumieć.
– Żeglujemy już od tak wielu dni, a nadal nie widać celu naszej podróży – zaobserwował Alec – Wszędzie tylko pustka. Nie widzę już nawet Escalonu na horyzoncie.
Mężczyzna uśmiechnął się.
– A dokąd myślisz że płyniemy? – zapytał tajemniczo.
Wzruszył ramionami.
– Wydaje mi się, że na północny wschód. Być może gdzieś w kierunku Mardy.
Zapatrzył się w morze rozżalony.
Sovos pokręcił lekko głową.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, młody człowieku.
Sovos wrócił do steru, gdy kolejny szkwał pochylił łódkę jeszcze bardziej. Alec spojrzał za nim, i gdy to zrobił, po raz pierwszy od wielu dni na widnokręgu dostrzegł jakiś kształt.
Podekscytowany pobiegł na dziób i wbił w niego spojrzenie.
Ze spienionych fal bardzo powoli zaczął wyłaniać się zarys lądu. Ziemia zdawała się błyszczeć, jakby stworzona była z diamentów. Alec uniósł dłoń do oczu, zastanawiając się, co to mogło być. Co to była za wyspa? W głowie studiował mapę, ale nie mógł sobie przypomnieć żadnego lądu w tych okolicach. Czyżby płynęli do kraju, o którego istnieniu nawet nie wiedział?
– Cóż to takiego? – zapytał Alec zniecierpliwiony.
Sovos odwrócił się i po raz pierwszy Alec zobaczył szeroki uśmiech na jego twarzy.
– Witaj, mój przyjacielu – powiedział – Witaj na Zaginionych Wyspach.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Aidan stał przywiązany do słupa, nie mógł się poruszyć, a tylko patrzeć, jak jego ojciec klęczy kilka kroków od niego, pilnowany przez pandezyjskich żołnierzy. Stali po obu stronach z mieczami uniesionymi nad jego głową.
– NIE! – wrzasnął chłopak.
Starał się wyrwać, oswobodzić, skoczyć naprzód i uratować życie ojca, jednak jakkolwiek by się nie szarpał, jego więzy trzymały mocno, liny głęboko wpijały się w jego nadgarstki i kostki. Zmusili go, by patrzył na swego ojca na kolanach, w jego pełne łez, błagające o pomoc oczy.
– Aidanie! – wykrzyknął ojciec i wyciągnął ku niemu rękę.
– Ojcze! – chłopak odpowiedział krzykiem.
Jednak ostrza już opadały, chwilę później twarz Aidana zrosiła krew, gdy głowa jego ojca spadła z ramion.
– NIE! – wrzasnął znowu, czując jakby i z niego uciekało życie, jakby leciał w bezdenną studnię.
I obudził się dysząc ciężko, cały oblany zimnym potem. Ocknął się w ciemności, ledwie kojarząc, gdzie się znajduje.
– Ojcze! – wykrzyknął jeszcze, na wpół śpiąc, wciąż rozglądając się za nim, wciąż chcąc go ratować.
Obejrzał się wokół i poczuł coś na swej twarzy i włosach, przykrywało całe jego ciało, aż trudno było oddychać. Sięgnął w górę i ściągnął z siebie coś lekkiego, zorientował się, że leży w kopcu siana, prawie zupełnie zagrzebany. Jednym ruchem odgarnął źdźbła z twarzy i usiadł prosto.
Było ciemno, ledwie dostrzegalny płomień pochodni migotał pomiędzy deskami; szybko zorientował się, że leży na wozie. Usłyszał obok siebie szelest, gdy spojrzał w tamtą stronę, z ulgą stwierdził, że to Biały. Wielki pies wskoczył na wóz zaraz obok niego i zabrał się za lizanie go po twarzy, Aidan uściskał go w odpowiedzi.
Chłopiec nadal dyszał ciężko, wciąż pod wrażeniem snu, który wydawał się zbyt prawdziwy. Czy jego ojciec naprawdę został zabity? Próbował sobie przypomnieć chwilę, w której widział go po raz ostatni, na pałacowym dziedzińcu, otoczonego w zasadzce. Przypomniał sobie, jak chciał mu pomóc, jednak Papug porwał go stamtąd siłą. Przypomniał sobie, że mężczyzna położył go na tym wozie, że jechali przez boczne uliczki Andros, by uciec jak najdalej.
To wyjaśniałoby czemu siedział na tej furmance. Jednak gdzie zajechali? Dokąd Papug go zabrał?
Otworzyły się drzwi i światło pochodni oświetliło ciemne pomieszczenie. Aidan wreszcie mógł zobaczyć, gdzie się znajdują: w małym pokoju o kamiennych ścianach, nisko sklepionym suficie, wyglądało to na małą chatkę