– Jastrzębie? – To jedyna możliwość, jaka mi się nasuwała. Chyba że… – Czy litosy?
Sokołow zbył moje domysły machnięciem ręki.
– Te wasze litosy jeszcze wówczas nie istniały, a przynajmniej nie w takiej formie. Ale pozna pan ich pochodzenie, jeśli na chwilę przestanie mi przerywać!
Znowu ugryzłem się w język. Potrzebowałem informacji, więc z determinacją zacisnąłem wargi i pochyliłem głowę na znak zainteresowania.
– Dziękuję – powiedział protekcjonalnie, tak jakby rozmawiał z niesfornym dzieckiem. – Niewielki oddział zwiadowców Jastrzębi stacjonował przy pierścieniu. Miały oko na wydarzenia, choć nie interweniowały. Zdesperowane niedźwiedzie pozwoliły, żebym to ja, jako jedyny obcy wśród nich, spróbował dogadać się z Jastrzębiami. Dodały jednak, że za nic nie zgodzą się na poddaństwo. Już wcześniej kazałem Alamo rozpracować ptasi język, więc szybko nawiązałem kontakt. Wyjaśniłem wszystko, co wiedziałem o makrosach, o ich sposobie działania i o wrogości wobec wszelkiego życia biologicznego. Miałem nadzieję, że Jastrzębie zrozumieją, że gdy tylko maszyny uporają się z niedźwiedziami, zaatakują je w następnej kolejności.
Zamiast dyskutować z Sokołowem, wbiłem w ścianę pozornie znudzone spojrzenie. Tak naprawdę byłem bardzo zaciekawiony. Jeśli mówił prawdę, za chwilę miałem dowiedzieć się, jak powstały litosy.
– Negocjacje były długie i jałowe. Nagle makrosy, pewne zwycięstwa na powierzchni, zaatakowały nas swoją flotą. Ewidentnie nie mieliśmy szans, ale okręty nanitów nie pozwoliły nam się wycofać. Wraz z niedźwiedziami udoskonaliliśmy taktykę walki, ale makrosy utworzyły przyczółek na pozbawionym atmosfery księżycu kolonii i próbowały nas przegnać.
– A Jastrzębie nadal nie kiwnęły palcem? – zapytałem.
– Cieszyły się z porażki niedźwiedzi – odpowiedział. – Wam mogą się wydawać nie gorsze od Pand, ale dla mnie są zdrajcami całego życia biologicznego. Błagałem je o interwencję. Miały czas na odbudowę floty i wiedziałem, że mogły chociaż udawać gotowość do walki, a potem wycofać się w razie potrzeby. Zrozumiałbym. Ale nie… One tylko patrzyły.
Sokołow, dotychczas przechadzający się po kajucie, nagle przystanął i przeszył mnie spojrzeniem ciemnych oczu.
– Nigdy nie zamierzały pomóc niedźwiedziom! Zamiast tego, gdy makrosy miały już najechać czwartą planetę, nad którą zażarcie się broniliśmy, z pierścienia wyleciało pół setki jastrzębich okrętów. Wystrzeliły salwę pocisków rakietowych, co najmniej trzysta głowic, a potem zatrzymały się, gotowe do odwrotu.
– Rozumiem pańską złość – powiedziałem – ale przynajmniej spróbowały.
Sokołow zacisnął wargi w wyrazie dezaprobaty, po czym kontynuował:
– Z początku byłem wniebowzięty, myśląc, że kosmici wreszcie przybyli na ratunek. Gdy ich okręty przerwały atak, próbowałem je wywołać, ale mnie zignorowały. – Z tonu Sokołowa wynikało, że niesłuchanie go to gorsza zbrodnia niż zwlekanie z pomocą.
– W co wycelowano rakiety? – zapytałem, wracając do tematu.
– To było najdziwniejsze. Jedną trzecią pocisków Jastrzębie wymierzyły w pozbawiony atmosfery księżyc czwartej planety, gdzie makrosy rozstawiły kopuły, szykując się na inwazję kolonii. Jedna trzecia leciała w stronę samej kolonii. Myśleliśmy, że chcą zbombardować ocalałe niedźwiedzie. Ostatnia część wymierzona była w szóstą planetę, rodzinny świat niedźwiedzi, całkowicie już podbity przez makrosy. Jednak rakiety, zamiast obrać za cel maszyny, uderzyły w powierzchnię i eksplodowały, nie czyniąc im szkody. A przynajmniej tak sądziliśmy.
Znałem rozwiązanie tej zagadki.
– Głowice przenosiły litosy albo ich zalążki – wtrąciłem. – Krzemianowe nanity zaprogramowane tak, żeby organizować się w większe struktury i atakować wszystko, co metalowe.
Sokołowa zdetonował fakt, że popsułem dramatyczny zwrot akcji w jego opowieści.
– Zgadza się – mruknął, zbity z tropu. – Te wasze Jastrzębie uwolniły broń biologiczną na rodzinnej planecie niedźwiedzi, na ich kolonii i na jej księżycu.
– Domyślam się, że na suchej planecie Pand litosy rozprzestrzeniły się i zlikwidowały makrosy. To samo na księżycu bez atmosfery. Za to na wilgotnej kolonii się nie przyjęły, tylko obumarły albo przeszły w uśpienie. Ale co z resztą floty maszyn?
– Okręty makrosów próbowały wspomóc siły naziemne, ale poniosły porażkę. W ciągu kilku tygodni ich bazy albo padły, albo były bezustannie atakowane. Pomimo obfitości minerałów nie mogły konstruować więcej jednostek. Zanim sterująca flotą inteligencja stwierdziła, że tej walki nie sposób wygrać, było już za późno. Spróbowały zaatakować nas na orbicie czwartej planety, ale do tego czasu rozbudowaliśmy flotę nanitów, więc żadna ze stron nie uzyskała przewagi. Makrosy wycofały się. Nie mając innej drogi odwrotu, popędziły w stronę pierścienia przy piątej planecie, gdzie stacjonowały Jastrzębie. Próbowały uciec z układu, póki jeszcze mogły.
Zamilkł na chwilę, jak gdyby budując napięcie. Czekałem. Chyba chciał, żebym zapytał, co było dalej, ale tym razem tylko uniosłem wyczekująco brwi.
– Wasze kochane Jastrzębie uciekły – dokończył wreszcie z odrazą. – To nie ptaki drapieżne, tylko tchórzliwe kurczaki.
– Skąd pan wie, że po prostu nie wciągnęły wroga w pułapkę i nie zniszczyły go po drugiej stronie pierścienia?
Sokołow splunął.
– Gdy tylko maszyny zniknęły z układu, flota nanitów porzuciła niedźwiedzie tak samo, jak porzuciła Ziemię. Z personelem dowódczym na pokładzie podążyła za makrosami.
Już otwierałem usta, żeby zapytać, co było dalej, gdy z głośników odezwał się naglący głos Hansena:
– Gotowość bojowa. Kapitan Riggs proszony na mostek. Powtarzam, kapitan proszony na mostek.
Rozdział 6
Wypadłem z kajuty Sokołowa, mijając stojącego na straży marine. Skinąłem na drzwi, a strażnik przytaknął na znak, że zrozumiał. Chciałem, żeby skupił się na swoim głównym zadaniu – pilnowaniu, żeby stary generał nigdzie się nie ruszył.
Wkroczyłem na mostek i od razu popatrzyłem na holowyświetlacz ukazujący sytuację taktyczną w przestrzeni wokół Orna-6. Jak na dłoni widziałem naszą pozycję w pobliżu Kwadratu oraz położenie pierścienia. Tkwił po drugiej stronie planety wraz z czterema ikonami oznaczającymi cztery zawieszone nad nim minifortece Jastrzębi. Dostrzegałem też mnóstwo dronów, kosmicznych śmieci i niewielkich satelitów szpiegowskich. Nic się tu nie zmieniło od paru miesięcy.
Nowością, która przykuwała wszystkie spojrzenia, był za to duży, migający, żółty symbol, który nie przypominał żadnego innego. Kontakt tkwił nieruchomo nad instalacjami Jastrzębi. Ikona takich rozmiarów musiała oznaczać coś…
Ogromnego.
Zacząłem regulować obraz, ignorując rozbrzmiewające wokoło komendy i meldunki. Hansen najwyraźniej szykował załogę na szybki start, dzięki czemu mogłem w spokoju ocenić sytuację. Wkrótce patrzyłem na coś jednocześnie znajomego i kompletnie dziwnego.
Obiekt w kolorze matowego złota był prostokątną bryłą o nierównej powierzchni. Miał szerokość siedmiuset metrów i długość tysiąca czterystu. Przywodził na myśl ogromne pudło po butach. Jego wymiary coś mi przypominały.
– Nieustraszony, porównaj