Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Жан-Кристоф Гранже
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Полицейские детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-943-7
Скачать книгу
śledztwa i wszelkie wydarzenia przypominające mu o prawdziwym zawodzie policjanta. Wyszperał także stare powieści, wspomnienia o gangsterach. Zaprenumerował fachowe pisma policyjne, magazyny specjalizujące się w rodzajach broni, balistyce, nowych technologiach. Karim pogrążał się stopniowo w tym nierealnym świecie.

      Mieszkał sam, spał sam, pracował sam. W komisariacie, z pewnością jednym z najmniejszych we Francji, bano się go i jednocześnie pogardzano nim. Koledzy nadali mu przydomek „Kleopatra” z powodu noszonych warkoczyków. Sądzono, że jest integrystą, bo nie pił alkoholu, a w czasie patroli nocnych odmawiał wizyty u Sylvie.

      Zamknięty w swojej samotności, Karim liczył dni, godziny, sekundy. Potrafił spędzić całe tygodnie, nie otwierając do nikogo ust. Co pewien czas robił wypady do lasu, gdzie niestrudzenie powtarzał gesty i ciosy karate, a potem wystrzeliwał kilka magazynków w stuletnie drzewa.

      W ten poniedziałkowy poranek musiał przerwać swój stan milczenia.

      Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Karim mimochodem spojrzał na zegarek. Była godzina 7.45. Poszedł otworzyć.

      Na progu stał Sélier, policjant z nocnej służby. Z jego poszarzałej twarzy wyzierały niepokój i niewyspanie. Karim nie zaproponował mu herbaty ani nie poprosił, by usiadł.

      – Co się stało? – zapytał.

      Policjant otworzył usta, ale nic nie powiedział. Pot spływał mu spod kasku na twarz.

      – W szko… w szkole podstawowej… – wydusił wreszcie.

      – Gdzie?

      – W szkole imienia Jeana Jaurèsa. Było włamanie… w nocy.

      Karim uśmiechnął się. Tydzień zaczynał się z rozmachem.

      Złodziejaszki z sąsiedniego miasteczka zrobiły burdel w szkole, poprzewracały wszystko dla samej przyjemności psucia innym krwi.

      – Duża rozróba? – zapytał, ubierając się.

      Ubrany w przepisowy mundur Sélier skrzywił się, widząc, co Karim wkłada na siebie. Bawełnianą koszulkę, dżinsy, bluzę do joggingu z kapturem, na to skórzaną brązową marynarkę, model z lat pięćdziesiątych.

      – Właśnie że nie – wyjąkał. – To robota zawodowców…

      – Robota zawodowców? Co chcesz przez to powiedzieć?

      – To nie są jakieś młodziaki, które wyczyniają głupoty… Weszli do szkoły za pomocą wytrycha. Nie starali się być ostrożni. Dyrektorka szkoły zauważyła ślady włamania, ale…

      – Co ukradli?

      Sélier westchnął i palcem wskazującym odciągnął kołnierzyk.

      – Najdziwniejsze jest to, że nic nie ukradli.

      – Naprawdę?

      – Naprawdę. Po prostu weszli do jednej sali i potem… wygląda na to, że sobie poszli…

      Karim przez moment spoglądał w okno. Warkoczyki sterczały ukośnie przy jego skroniach, wąską i smagłą twarz wyostrzała dodatkowo kozia bródka. Wcisnął na głowę włóczkowy kolorowy beret i uśmiechnął się do swego odbicia. Diabeł z Karaibów. Odwrócił się do Séliera.

      – Dlaczego przyszedłeś z tym do mnie?

      – Crozier jeszcze nie wrócił z weekendu. Dusard i ja… pomyśleliśmy, że ty… Musisz to sam zobaczyć, Karim.

      – Dobra. Idziemy.

      8

      Nad Sarzac wstawało bladawe, dające nikłe ciepło październikowe słońce. Karim jechał swoim starym peugeotem za wozem patrolowym. Przejeżdżali przez ciche o tej porze dzielnice. Gdzieniegdzie widniały słabo oświetlone okna.

      Sarzac nie było ani starym, ani nowoczesnym miastem. Na długiej równinie rozłożyły się niczym szczególnie niewyróżniające się domy i zabudowania powstałe w ciągu dwustu lat. Tylko centrum mogło się pochwalić czymś wyjątkowym – był to mały tramwaj, kursujący starymi kamiennymi uliczkami z jednego końca miasta na drugi. Karimowi za każdym razem, kiedy tędy jechał, przychodziły na myśl Szwajcaria lub Włochy. Sam nie wiedział dlaczego. Nie znał żadnego z tych krajów.

      Szkoła imienia Jeana Jaurèsa znajdowała się we wschodniej ubogiej dzielnicy, w pobliżu strefy przemysłowej. Karim dojechał do wyjątkowo brzydkiego kompleksu niebiesko-brązowych budynków, które przypominały mu miasto dzieciństwa. Szkoła stała przy betonowym podjeździe, górującym nad ulicą z popękanym asfaltem.

      Na zewnątrz czekała na nich kobieta w ciemnym żakiecie. Dyrektorka szkoły. Karim przedstawił się. Przyjęła go ze szczerym uśmiechem, czym był niepomiernie zdziwiony. Zazwyczaj spotykał się z nieufnością. Podziękował jej w duchu za taką spontaniczność. Miała gładką jak tafla jeziora twarz, z dużymi zielonymi oczyma, przypominającymi dwa nefryty.

      Bez żadnych wyjaśnień dyrektorka poprosiła, by poszedł za nią. Pseudonowoczesny budynek szkoły sprawiał wrażenie nieukończonego. A może był w trakcie renowacji. Niskie korytarze miały sufity wyłożone źle dopasowanymi płytami styropianu. Większość ścian pokryta była rysunkami dzieci, przybitymi pluskiewkami lub namalowanymi bezpośrednio na ścianie. Na niewielkiej wysokości umieszczono wieszaki na ubranka dzieci. Wszystko tu było zrobione byle jak.

      Dyrektorka zatrzymała się przed uchylonymi drzwiami.

      – To jedyne pomieszczenie, do którego weszli.

      Pchnęła ostrożnie drzwi. Znaleźli się w gabinecie przypominającym raczej poczekalnię. W oszklonych szafach zgromadzono liczne segregatory i szkolne książki. Na małej lodówce stał ekspres do kawy. Biurko z drzewa imitującego dąb zastawione było kwiatami doniczkowymi ze spodkami pełnymi wody. W całym pomieszczeniu pachniało wilgotną ziemią.

      – Jak pan widzi – powiedziała dyrektorka – otworzyli tę szafę. Przechowujemy w niej nasze archiwa. Wydaje się, że niczego nie ukradli ani nawet nie ruszyli.

      Karim przyklęknął i obejrzał zamek w szafie. Dziesięć lat włamań i okradania samochodów dało mu solidne doświadczenie w tej materii. Bez wątpliwości intruz, który manipulował przy zamku, znał się na rzeczy. Po co zawodowiec miałby włamywać się do szkoły podstawowej w Sarzac? Karim wziął do ręki jeden segregator i pobieżnie go przejrzał. Wykaz nazwisk, komentarze nauczycieli, pisma urzędowe… Teczki w segregatorach ułożone były rocznikami.

      – Nikt nic nie słyszał? – zapytał.

      – Szkoła właściwie nie jest pilnowana. Mamy strażnika, ale, prawdę mówiąc… – odparła dyrektorka.

      Karim w dalszym ciągu oglądał szafę.

      – Jak pani sądzi, czy włamanie nastąpiło w nocy z piątku na sobotę, czy z soboty na niedzielę?

      – Mogło się to stać nawet w dzień. W czasie weekendów nasza szkoła to istny młyn. Tu nie ma nic do ukradzenia.

      – W porządku. Musi pani udać się na komisariat, żeby złożyć zeznanie.

      – Czy pan jest wtyczką?

      – Słucham?

      – Ten pański ubiór, wygląd… Wmieszał się pan w szeregi gangu i…

      Karim wybuchnął śmiechem.

      – Tutaj nie ma gangów.

      Dyrektorka, nie zwracając uwagi na jego słowa, mówiła dalej tonem eksperta:

      – Wiem, jak to się odbywa. Widziałam dokumentalny film o tym. Tacy ludzie jak pan noszą dwustronne ubrania ze znakami policji krajowej i…

      – Proszę