Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Жан-Кристоф Гранже
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Полицейские детективы
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-943-7
Скачать книгу
konkretnym przypadku mamy do czynienia z ideą nazistowską, czyż nie?

      – Dla mojego męża nie liczyły się słowa. Fascynował go związek idei i siły fizycznej, ducha i ciała.

      Niémans nie pojmował nic z tego zagmatwanego wywodu. Kobieta pochyliła się i spytała niespodziewanie ostrym tonem:

      – Dlaczego pana tu przysłano? Dlaczego właśnie kogoś takiego jak pan?

      Zignorował napastliwość tej uwagi. Przepytując świadków, zawsze stosował tę samą technikę – bezosobową i chłodną, onieśmielającą rozmówcę. Policjant, zwłaszcza ktoś z jego gębą, nie musi grać na uczuciach ani posługiwać się psychologicznymi sztuczkami.

      – A czy pani zdaniem mógł ktoś mieć jakieś pretensje do pani męża?

      – Czy pan zwariował? Nie widział pan ciała? Nie rozumie pan, że mojego męża zabił jakiś szaleniec? Że to jakiś dewiant go napadł, pobił, torturował, zamęczył na śmierć?

      Niémans odetchnął głęboko. Pomyślał o tym cichym, oderwanym od świata bibliotekarzu i jego agresywnej żonie. Przedziwna para.

      – Jak układało się w waszym małżeństwie? – zapytał.

      – A co to pana obchodzi?

      – Proszę jednak odpowiedzieć.

      – Jestem podejrzana?

      – Dobrze pani wie, że nie. Proszę o odpowiedź.

      – Czy chce pan wiedzieć, ile razy w tygodniu się kochaliśmy? – Z jej spojrzenia biła nieukrywana wrogość.

      Niémans poczuł gęsią skórkę na karku.

      – Proszę panią o współpracę. Wykonuję tylko mój zawód.

      – Wynoś się, zasrany gliniarzu.

      Jej zęby nie były śnieżnobiałe, ale usta miała prześliczne, fascynujące. Niémans podziwiał jej wystające kości policzkowe, brwi, niezwykle wyraziste oczy i cerę o jasnej karnacji. Doskonała i nieskazitelna piękność. Komisarz nie ruszył się z miejsca.

      – Niech się pan wynosi! – krzyknęła.

      – Ostatnie pytanie. Rémy cały czas przebywał na terenie uniwersytetu. Kiedy odbył służbę wojskową?

      Sophie Caillois znieruchomiała, zaskoczona tym pytaniem. Skuliła się, jakby ogarnięta wewnętrznym chłodem.

      – Nie był w wojsku.

      – Nie powołano go?

      Przytaknęła skinieniem głowy.

      – Z jakiego powodu?

      Spojrzała znowu uważnie na komisarza.

      – Czego pan szuka?

      – Z jakiego powodu? – powtórzył.

      – Pewnie zadecydował tak psychiatra.

      – Rémy cierpiał na zaburzenia umysłowe?

      – Skąd pan przyjechał? Wszyscy starają się wykręcić od wojska. To o niczym nie świadczy. Symuluje się chorobę i sprawa załatwiona.

      Niémans nic już nie powiedział, ale jego mina musiała wyrażać nieskrywaną dezaprobatę. Kobieta otaksowała go wzrokiem od stóp do głów, jego nienaganną elegancję, i skrzywiła się z niesmakiem.

      – Zabieraj się stąd, do cholery.

      Podniósł się i mruknął:

      – Wychodzę, ale chciałbym, żeby pani wiedziała jedno.

      – Co takiego? – warknęła.

      – Czy się to pani podoba, czy nie, ale to właśnie tacy ludzie jak ja chwytają zbrodniarzy. Tylko tacy jak ja mogą pomścić mordercę pani męża.

      Twarz Sophie Caillois stężała na kilka sekund, a potem jej podbródek zadrżał. Wybuchnęła płaczem.

      – Znajdę go – powtórzył.

      Stojąc już w drzwiach, rzucił przez ramię:

      – Przysięgam, że znajdę tego łajdaka, który zamordował pani męża.

      Na zewnątrz oślepiła go jasność dnia. Pod powiekami zatańczyły czarne plamy. Potrzebował kilku sekund, żeby coś zobaczyć. Idąc do samochodu, wielkim wysiłkiem woli nakazał sobie spokój. Widział wciąż twarze tych dwóch kobiet – ciemnowłosej Fanny Ferreiry i jasnowłosej Sophie Caillois. Dwie kobiety o silnych charakterach, inteligentne i agresywne. Takich kobiet nigdy nie trzymał w swoich objęciach.

      Kopnął z całej siły żelazny kosz na śmieci zawieszony na słupie, potem sprawdził mimochodem pager.

      Ekranik zamigotał: lekarz sądowy zakończył sekcję zwłok.

      Część II

      7

      O świcie tego samego dnia, dwieście pięćdziesiąt kilometrów na zachód, porucznik policji Karim Abdouf kończył czytać książkę na temat wykorzystania genetyki w sprawach o gwałt i morderstwo. Nad tym sześćsetstronicowym dziełem prześlęczał całą noc. Spojrzał na kwarcowy budzik, który właśnie zadzwonił. Była siódma rano.

      Karim westchnął, rzucił książkę w kąt pokoju i poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie mocną herbatę. Potem wrócił do salonu, który był zarazem jego jadalnią i sypialnią. Zapatrzył się w panujące za oknem ciemności. Z czołem opartym o szybę rozważał w myśli swoje szanse na prowadzenie badań genetycznych w tej zakazanej dziurze, dokąd go karnie przeniesiono. Te szanse były zerowe.

      Młody Arab przyglądał się latarniom ulicznym, których światło przebijało się jeszcze przez mrok nocy. W ustach poczuł smak goryczy. Gdy prowadził działalność przestępczą, zawsze udawało mu się uniknąć więzienia. I oto teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, kiedy został gliną, znalazł się w najbardziej parszywym więzieniu, jakie można sobie wyobrazić – w małej prowincjonalnej mieścinie, przytłaczającej nudą, położonej w kamienistej okolicy. Więzienie bez murów i krat. Więzienie psychiczne, które go stopniowo zżerało.

      Karim oddał się marzeniom. Widział już, jak wsadza do pudła seryjnych zabójców dzięki analizie DNA i specjalistycznym programom niczym na amerykańskich filmach. Wyobraził sobie, że stoi na czele ekipy badającej mapę genetyczną przestępców. Opierając się na badaniach i statystyce, specjaliści wyodrębnili coś w rodzaju przerwy lub uskoku na jakimś odcinku łańcucha chromosomów i uznali to pęknięcie za kluczowe w skłonnościach przestępczych. Poprzednio mówiono już o podwójnym chromosomie Y, który miałby być charakterystyczny dla zabójców, lecz później ten ślad okazał się fałszywy. Według Karima istniał jednak jakiś inny „błąd ortograficzny” w zbiorze liter kodu genetycznego, o którym marzył, że go odkryje. Nagle mimo woli zadrżał.

      Jeśli rzeczywiście taki „błąd” istniał, to również on sam nie jest od niego wolny.

      Dla Karima słowo „sierota” nie miało nigdy żadnego znaczenia. Można żałować czegoś, co się znało, a on nigdy nie zaznał, nawet w najmniejszym stopniu, życia rodzinnego. Jego najdawniejsze wspomnienia wiązały się z ciasnym kątem pokoju z podłogą pokrytą linoleum, z biało-czarnym telewizorem. Wychował się na ulicy Maurice’a Thoreza, w Nanterre, w samym sercu brzydkiej, bezbarwnej dzielnicy. Małe szeregowe domki, puste tereny przekształcające się w miasto. Pamiętał, jak bawił się w czasach dzieciństwa w chowanego na placach budowy, które wkraczały stopniowo na pola porośnięte perzem.

      Karim był dzieckiem porzuconym albo znalezionym. Wszystko zależało od punktu widzenia.