W pierwszej chwili Ludmiła miała wrażenie, że nikogo tu nie ma. Po pewnym czasie, który był dla niej wiecznością, znalazła jednego, drugiego, dziesiątego… Leżeli na śniegu jak na białym całunie. Dziewczyna zatrzymywała się przy zwłokach, odgarniała śnieg i szła dalej. Nagle stanęła jak wryta. Spod śniegu sterczała przywiązana haftowaną szkarłatną wstążką jej bransoletka.
Michał leżał nieruchomo, w śnieżnobiałej lnianej koszuli, z twarzą zastygłą, ale uśmiechniętą. Był to uśmiech śmierci, wywołany widokiem lepszego świata. Ludmiła usiadła na śniegu przy zwłokach i wpatrywała się w jego twarz.
Wkoło panował ruch i zamieszanie. Ludziom pilno było uciekać do stolicy. Rycerstwo nagliło do drogi w obawie przed nowym napadem. W pośpiechu znoszono trupy. Kilku pachołków skoczyło do wioski, która jeszcze nie była doszczętnie zniszczona, i przyniosło rydle. Rozmieciono śnieg i zaczęto kopać zmarzniętą ziemię. Zwłoki układano rzędami, przysypując je lekko i wkrótce narósł mały, płaski kopiec. Przyszła kolej na Przedwojowica. Dwóch mężczyzn podeszło do niego i chwyciło go za ręce i nogi.
– Gdzie go zabieracie? – jęknęła Ludmiła. Stała nieruchomo, jakby wrosła w ziemię. Po jej posągowej twarzy spływały łzy.
– Musimy go pogrzebać. Chcesz, żeby go kruki zjadły? Tu już nie masz co robić. Idź stąd, będziesz miała dość czasu na płakanie.
Co koń wyskoczy
Sulisław stał nad trupem i załamywał ręce:
– Moja żona! Moje dziecko! Co się stało z Elżbietą?
Ludmiła rozpoznała Marka.
– Więc to jego pan wysłał! Ona nic nie wie…
– Tak, ona nic nie wie – powtórzył Sulisław. – A tam już pewnie poganie plądrują! Ludzie mówią, że Sandomierz wzięty. A ja, nieszczęsny, tak ją zaklinałem, aby się nie ruszała nigdzie bez mojego pozwolenia! Któż mógł przewidzieć? Z początku miałem nadzieję, że Marek został napadnięty w drodze powrotnej, ale nie; oto na jego ręku znalazłem sygnet, który miał zawieźć jako znak ode mnie… Że też ten człowiek dał się złapać! Ona tam czeka i o niczym nie wie, a jeśli się dowie, to już może być za późno…
– Trzeba przecież coś robić – przerwała Ludmiła. – Kogoś posłać… może jeszcze czas…
– Ale kogo? Ja nie mogę opuszczać chorągwi. Cóż by to się działo, gdyby wszyscy mężowie i ojcowie rozjechali się do swoich domów? Kto się zmiłuje? Kto pojedzie do Żegnańca ostrzec moją żonę, aby co prędzej uciekała? – pytał, rozglądając się błagalnie.
Ludzie jednak odstępowali, udawali, że nie słyszą albo nie rozumieją. Rycerze nie mogli odbiegać swego znaku, giermkowie nie chcieli odbiegać rycerzy. A odbici jeńcy? Ci za żadne skarby świata nie ruszyliby w zagrożone strony.
– Ja pojadę – odezwała się Ludmiła. – Może jeszcze zdążę, tylko dajcie mi dobrego konia.
Sulisław chwycił jej obie ręce.
– Święta panienko! Ty mi życie wracasz. Ale to niemożliwe, przecież sama musisz się ratować.
– Po co ja się mam ratować? Dla kogo? Elżbieta jest jedyną drogą istotą, jaka mi na świecie została…
– Ale jak trafisz przez te lasy? – denerwował się Sulisław. – Dam ci mego konia, który z końca świata znajdzie drogę do Żegnańca. On cię wichrem zaniesie.
Jeden z dworzan żegnanieckich, pazik z figlarnymi oczami, wysunął się nieśmiało i zaproponował:
– To i ja pojadę, przecież niepodobna panienki samej puszczać w taką drogę.
Sulisław aż uściskał pazia. Młodzieńcowi żal było wprawdzie porzucać pole chwały, gdzie mógł się dosłużyć srebrnych ostróg giermka, ale w tym momencie wolał zostać opiekunem białogłowy, wszak to także chluba. Ludmiła bez wahania przyjęła konia i towarzysza. Nie chcąc tracić ani chwili, ponaglała:
– W drogę, w drogę, prędzej!
Jeden z mężczyzn, zdjęty współczuciem, rzucił na nią własny płaszcz z ciepłym kapturem.
Ruszyli kłusem. Wjechali w gęste bory. Bułany dobrze znał drogę, ani razu się nie zawahał. Przez białe gałęzie iskrzyły się gwiazdy z zimową, brylantową rzęsistością. Powoli niebo stawało się różowe… czerwone… Wkrótce zapłonęło ogromną łuną. Nad ranem łuna znikła. Ludmiła przymrużyła zmęczone oczy. Po chwili otworzyła je szeroko i ręką przysłoniła powieki, aby lepiej wpatrzeć się w dal. Nad rzedniejącym lasem rysował się na niebie szczyt najwyższej żegnanieckiej baszty.
– Dojeżdżamy! – zawołał z radością paź. – I na czas, bo tu jeszcze spokojnie, żadnych łun, żadnych krzyków. Mamy szczęście!
Elżbieta liczyła dni pełne tęsknoty i niepokoju.
Po powrocie z Krakowa spędziła w zamku kilka pogodnych i dobrze wróżących tygodni. Mąż, ucieszony mądrym przeprowadzeniem sprawy i rozczulony skromnością małżonki, stopniał w rozrzewnieniu. Szczęście wróciło do Żegnańca i płonęło tak jasno, jak nigdy dotąd.
Ale pewnego dnia pokazał się konny posłaniec z pękiem wici. Stanął pośrodku dziedzińca i ogłosił sejm w Kalinie, gdzie Sulisław miał stawić się w pełnym wojennym rynsztunku, aby z królem i panami radzić nad zagrażającym niebezpieczeństwem. Pan zamku rad nierad musiał się oderwać od ciepłego kominka. Kilka dni później, okryty niedźwiedzim futrem, wyjechał z pocztem stosownym do swojej pozycji.
Wiernemu Rupertowi dziesięć razy powtarzał, jak ma strzec zamku; w duszy drżał, aby Zyndram, dowiedziawszy się o jego wyjeździe, nie szukał zemsty. Żonie zwierzył się ze swych obaw i zaklinał ją na wszystkie świętości, aby nie ruszała się z zamku.
– Mam w Bogu nadzieję – mówił – że wszystkie tatarskie pogróżki skończą się na strachu. Gdyby wszakże naprawdę groziło jakieś niebezpieczeństwo, przyślę ci kogoś z ostrzeżeniem…
Elżbieta odprowadziła męża po ośnieżonej ścieżce aż do stóp góry, a mały Jasiek, uczepiwszy się ojca, w żaden sposób nie chciał go opuścić. Żałosne było pożegnanie. Elżbieta nie mogła dać sobie rady ze wzruszeniem; jej twarz mokra była od łez. Sulisław miał w oczach niepokój. Nasunął czapkę i co żywo puścił się ku borom, gdzie wkrótce cały orszak zniknął wśród grubej plątaniny gałęzi obwisłych od śniegu.
Elżbieta wracała pod górę, niosąc Jasia na ręku. Kazała spuścić bramę i podwoić straże. Odtąd zaczęła pędzić dni samotne, przerywane tylko rozmową z kapelanem i zabawami z dzieckiem.
Drwale, przyjeżdżający z drzewem i smołą, opowiadali, że Tatarów już gdzieś widziano, że nawet podobno była wielka bitwa. Rano zastała niespokojną czeladź. Strażnik wieżowy widział przez całą noc wielką łunę.
„Tylko patrzeć wieści od męża” – pomyślała. Na wszelki wypadek trzeba się pakować. Kazała więc dziewkom służebnym napełnić podróżne skrzynie, a sama zamknęła się w głównej sali, by spakować kosztowności.
Była tam kryjówka, o której nikt poza rodziną nie wiedział. Z ojca na syna przechodziła tajemnica schowka znajdującego się w głębokiej framudze. Dziad Sulisława, rycerz krzyżowy, co z Henrykiem Sandomierskim jeździł do Palestyny, przywiózł ten pomysł z jakiegoś wschodniego pałacu. Sulisław, wyjeżdżając na wojenną wyprawę,