Shadow Raptors. Tom 1. Kurs na kolizję. Sławomir Nieściur. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Sławomir Nieściur
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Космическая фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-94-4
Скачать книгу
się na jakiś pojedynczy myśliwiec Skunksów. Draństwo władowało im termopigułę prosto w główny silnik manewrowy. Musieliśmy go odciąć, razem z całym mocowaniem i fragmentem maszynowni, inaczej wytopiłoby im komorę reaktora. Udało się dosłownie w ostatniej chwili. Niestety, nie zdążyliśmy wycofać naszych maszyn. Jako rekompensatę za utracony sprzęt kapitan masowca podarował nam właśnie to cacko. Jest tym cenniejsze, że nie figuruje w ewidencji – dodał, po czym uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedział, zatkał dłonią usta.

      Tym razem uśmiechnął się Ian. Jak na związkowych średniego szczebla, członkowie brygady technicznej Duvalla byli wyjątkowo operatywni, jakby w procesie rekrutacyjnym zrobiono dla nich wyjątek i nie poddano ich procedurom warunkującym.

      – Sprytnie – stwierdził, odsuwając się od łazika. – Uzbrojony? – spytał.

      – Jeszcze jak! – Zariba aż cmoknął z zachwytu, po czym jakby nigdy nic podszedł do maszyny i bezceremonialnie wyszarpnął spod podstawy kopułki niewielki panel kontrolny. – Działko plazmowe, miotacz ognia, dwie wyrzutnie fleszet, młot udarowy oraz wiert­ła i palniki – wyliczył, wpatrując się we wskazania przyrządów.

      Ianowi zaświtała pewna myśl. Przez te wszystkie lata niemal całość żołdu inwestował w obligacje spó­łek górniczych Autonomii Sigil. Niestety, zdeponowane w Banku Centralnym papiery z czasem zaczęły tracić na wartości, w miarę jak kurczyły się zasoby wewnątrz­układowych pól asteroid. Swoje dołożyła również ekspansywna polityka wydobywcza Związku Orbitalnego, którego wyspecjalizowane instalacje dobrały się do najdalszego, stanowiącego granicę układu pasa lodowych planetoid. Odkrycie przez sondy Związku gigantycznego, arcybogatego w minerały rumowiska, znajdującego się niemal trzy jednostki astronomiczne poza układem, sprawiło, że wartość papierów dłużnych wszystkich bez wyjątku przedsiębiorstw wchodzących w skład Autonomii Sigil z dnia na dzień poleciała na łeb na szyję. Już teraz w stronę pola asteroid pędził na złamanie karku ogromny konwój, złożony ze wszystkich chyba masowców, jakie udało się znaleźć w całym układzie, i wszelkich mobilnych instalacji górniczych, jakie Związek mógł wycofać z lokalnych rejonów wydobycia bez znaczącego uszczerbku dla produkcji.

      Według ostatnich oficjalnych danych konwój powinien dotrzeć na miejsce w ciągu następnych dwóch lat standardowych. Nieoficjalnie natomiast chodziły słuchy, jakoby wydobycie na nowym wyrobisku trwało już w najlepsze. Ian doskonale wiedział, że jeśli te pogłoski okażą się prawdą, to w ciągu roku, góra dwóch – bo tyle mniej więcej czasu zająłby masowcom powrót do macierzystych baz – zgromadzone przez niego obligacje okażą się bezwartościowymi świstkami papieru, w cenie zaś będą przede wszystkim maszyny, zwłaszcza te najwyższej klasy.

      – Dwadzieścia pięć tysięcy. Plus pięć ekstra za harmonizację z moim profilem – powiedział jakby od niechcenia, błądząc jednocześnie wzrokiem po hali.

      – Słucham? – Zaskoczony Zariba odwrócił się od konsoli. – Co pan powiedział?

      – Odkupię go od was. Czysta transakcja, zapłata z góry. Pięć tysięcy dorzucę, gdy sparujecie z nim mój profil – wyjaśnił cierpliwie Ian.

      – Chwileczkę, pułkowniku… – Zariba powolnym ruchem zamknął konsolę, po czym sięgnął dłonią do ucha. – Zechce pan to powtórzyć Simonowi? – spytał, podając mu komunikator.

      – Mam własny. – Ian poklepał się po zgrubieniu na mankiecie uniformu.

      – Nalegam. – Technik podsunął mu urządzenie niemal pod sam nos. – Wszystkie rozmowy są rejestrowane, a my… No cóż, z uwagi na okoliczności troszeczkę jak gdyby obeszliśmy regulamin. Rozumie pan… – Mrug­nął porozumiewawczo, łypiąc jednocześnie na łazik.

      Robot nadal tkwił w bezruchu, spod obudowy nie wydobywał się najdelikatniejszy nawet dźwięk. Gdyby nie omiatający otoczenie promień skanera, można by pomyśleć, że jest wyłączony.

      – Ma jakieś imię? – spytał Ian. Wziął od Zariby komunikator i wykorzystując fakt, że technik patrzył akurat w inną stronę, starannie wytarł maleńką słuchawkę o nogawkę uniformu.

      – Hmm… No niby ma… – odparł po chwili Zariba. Widoczna spod bokobrodów skóra na jego policzkach miała nabrała podejrzanie rumianego odcienia. – Ale zawsze można je zmienić! – dodał szybko.

      – Domyślam się – powiedział Ian. – Jak go ochrzciliście?

      Brodacz przełknął głośno ślinę.

      – O…Oliwia… – wykrztusił z zakłopotaniem.

      – Jak? – zdziwił się Ian.

      – Oliwia – powtórzył głośniej technik.

      Łazik nagle ożył. Znowu szczęknęły ramiona manipulatorów, kopułka z czujnikami sensorów obróciła się, badając otoczenie. Kląskając gąsienicami o posadzkę, maszyna podjechała do Zariby i zatrzymała się u jego boku niczym wierny i mocno przerośnięty pies.

      – Oliwia? – Ian zagryzł wargi, by nie parsknąć śmiechem.

      – Takie imię miała wgrane fabrycznie… – odparł technik. – Żarcik programisty. Chyba. Ale przyzna pan, pasuje do niej jak ulał, prawda? – Poklepał z czułością błyszczący niklem manipulator.

      – Bo ja wiem? – Ian cofnął się o krok i zmierzył wzrokiem robota w daremnej próbie dostrzeżenia w jego przysadzistej sylwetce jakichkolwiek cech antropomorficznych.

      Bezskutecznie. Jak bardzo by nie wytężał wyobraźni, wciąż widział przed sobą krępy, przypominający skorupę żółwia pancerny korpus, osadzony na szerokich gąsienicach. Nie pomógł nawet widok wytopionego w przedniej części pancerza niewielkiego otworu w kształcie serca, z obrysowanymi na czarno krawędziami.

      – Niezbyt. W zasadzie to wcale – stwierdził po ­chwili. – Zresztą to i tak bez znaczenia. – Machnął ręką, po czym wsunął komunikator do ucha.

      Urządzenie natychmiast dostosowało się do ciepłoty ciała, żelowa otoczka szczelnie wypełniła kanał słuchowy, tworząc membranę wychwytującą zewnętrzne drgania akustyczne. Dzięki temu wciąż mógł normalnie słyszeć. W dziedzinie technologii łącznościowych Związek Orbitalny nie miał sobie równych.

      – Duvall? – powiedział ostrożnie, niepewny, czy inżynier go słyszy. – Tu Dressler.

      – Słucham. – Głos szefa zmiany rozbrzmiał w jego głowie, zupełnie jakby inżynier stał tuż za plecami Iana. Dressler z najwyższym trudem powstrzymał chęć zerk­nięcia za siebie.

      – Macie tutaj całkiem niezły model sigiliańskiego łazika… – zaczął oględnie.

      – No mamy, i co z tego? – burknął Duvall.

      – Nieewidencjonowany, tak?

      – Kwestia wprowadzenia do rejestru.

      – I uzbrojony?

      – Kwestia techniczna. Systemy bojowe można wymontować w każdej chwili, ewentualnie zmienić ich przeznaczenie.

      – Z autonomiczną inteligencją?

      – Kwestia wgrania odpowiednich modułów heurystycznych. O co chodzi, pułkowniku? Czemu ma służyć to przesłuchanie? – nie wytrzymał inżynier.

      – Bez obaw – powiedział Ian uspokajającym tonem. – Chciałbym od was odkupić to cacko. Dobrze zapłacę, transfer od ręki, legalne środki, natychmiast też zarejestruję maszynę w naszej bazie sprzętu pozyskanego. Co pan na to?

      Duvall nie odpowiedział od razu.

      – Pięćdziesiąt tysięcy w jednostkach uniwersalnych na wskazany przeze mnie rachunek – oznajmił