Wyświetlacz zamigotał, po czym pojawiła się na nim obracająca się powoli trójwymiarowa sylwetka człowieka, upstrzona świecącymi na czerwono punktami, oznaczającymi obszary uszkodzonej tkanki.
– O cholera… – westchnął na widok gęstego skupiska kropek w obrębie bioder i niżej, w dolnej części jamy brzusznej. Odruchowo pomacał się po plecach.
Na wysokości nerek wyczuł drobne zbliznowacenia. Już wiedział, czemu szacunki medkomu miały aż tak wysokie wartości: odłamki poszycia kanonierki przebiły kombinezon i wdarły się głęboko w ciało, uszkadzając nerki, pęcherz, wątrobę i częściowo żołądek. Kilka utkwiło w części lędźwiowej kręgosłupa, o milimetry omijając rdzeń kręgowy.
– Skanowanie. Obiekt numer sześć tysięcy dwanaście. Ian Dressler. Kod siedem trzy zero sześć dwa pięć. Odczyt wtórny: minus dwa – kontynuował tymczasem automat. Czerwone punkciki znikły jak zdmuchnięte, ludzik na ekranie przestał się obracać. – Status obiektu: niezdolny do pełnienia obowiązków służbowych, przewidywany okres: jeden koma trzy doby standardowej. Zalecenie: cykl regeneracyjny pierwszego stopnia, poziom zero koma zero zero jeden.
Odetchnął z ulgą. Z wizualizacji wynikało, że maszyna połatała go perfekcyjnie, tak na zewnątrz, jak i wewnątrz, zaś wlew mieszanki dodatkowo przyspieszył regenerację tkanek. Króciuteńki cykl pierwszego stopnia, który właśnie zaleciła, oznaczał jedynie drobną kosmetykę powłok skórnych, stosowaną przy leczeniu oparzeń. W swojej długiej karierze operatora kanonierki przechodził takie kuracje wiele razy, w zasadzie po każdym starciu.
Przypominające dawne ziemskie batyskafy stateczki, wyposażone w pojedyncze reaktory fuzyjne, podczas walki zamieniały się w rozgrzane do czerwoności kokony. Ich konstruktorzy w pierwszym rzędzie postawili na wydajność systemów bojowych oraz maksymalnie grube opancerzenie, kompletnie nie przejmując się czymś takim, jak komfort siedzącego w środku człowieka. W rezultacie w ciasnych wnętrzach zainstalowano jedynie podstawowe systemy chłodzenia, z punktu widzenia operatora tragicznie wręcz niewydajne.
Do tej pory pamiętał jedno ze swoich wielodniowych oczekiwań na zabieg regeneracyjny i uroczą pielęgniarkę, która odwiedzała go wtedy od czasu do czasu, a to po to, by zmienić mu opatrunki, a to, by go nakarmić, a pod koniec już zupełnie bez powodu. Obandażowany jak mumia, unieruchomiony w koszmarnie niewygodnym stelażu, nie mógł jej wtedy nawet uszczypnąć w opięte obcisłym fartuszkiem pośladki. Gdy po tygodniu odpięto go od stalowego rusztowania i odklejono opatrunki, dziewczyny już nie było na pokładzie – zakończyła zmianę i wróciła na orbitę księżyca Sigil, gdzie mobilną bazę miał wówczas Korpus Medyczny.
Wyłączył terminal.
Szum aparatury ucichł, przesłona kamery medkomu wróciła do pozycji spoczynkowej, a cały mechanizm odwrócił się do ściany. Z umieszczonych w podniesionej pokrywie komory otworków buchnęły kłęby pary, dezynfekując wnętrze. Po kilku chwilach wieko opuściło się przy wtórze syku mechanizmów pneumatycznych.
Urządzenie było gotowe na przyjęcie kolejnego pacjenta.
Stanąwszy na środku pomieszczenia, Dressler rozejrzał się w poszukiwaniu swojego przybornika. Wypatrzył go pod osmalonym, poplamionym krwią i wydzielinami kombinezonem bojowym, rzuconym w kąt ambulatorium.
Połyskujące metalicznie pudełko na pierwszy rzut oka wyglądało na nienaruszone, mimo to delikatnie nim potrząsnął. Zgromadzone wewnątrz przedmioty zastukały o wyściółkę, diody zamka mignęły błękitem, sygnalizując szczelność pojemnika.
Uspokojony, odłożył przybornik na podłogę, po czym zaczął przeszukiwać kombinezon, otwierając kolejno zamocowane przy nim zasobniki z żywnością i medykamentami. Tubki z odżywkami, których nie uszkodziła wysoka temperatura, poupychał po kieszeniach uniformu. Jedną wycisnął wprost do ust. Cierpki żel gładko spłynął przełykiem, łagodząc, a nawet niwelując poczucie dyskomfortu, towarzyszące mu od momentu wyjścia z kojących objęć komory regeneracyjnej.
Po wyjściu z ambulatorium skierował się do hangaru.
Klucząc pomiędzy żebrowanymi dźwigarami, dotarł na środek hali, gdzie wśród zwałów pianki gaśniczej tkwił zdeformowany, osmalony i, o dziwo, wciąż jeszcze gorący wrak jego kanonierki. Mniej więcej w połowie wysokości okręciku, tuż obok wnęki z kapsułą operatora, ziała potężna wyrwa. Spomiędzy jej poszarpanych krawędzi wydobywały się smużki dymu i od czasu do czasu iskry, wysysane na bieżąco przez zawieszony pod rozsuwanym sklepieniem pochłaniacz spalin.
Pociski termiczne Skunów potrafiły żarzyć się tygodniami i miesiącami, zamieniając trafione obiekty w niekształtne bryły stopionego żelastwa.
– Jutro wyrzucimy ją w przestrzeń, dopali się w atmosferze AEgira. – Wzgórek piany pomiędzy pobliskimi legarami zadrżał, a po chwili rozpadł się na mniejsze fragmenty. Spomiędzy śnieżnobiałych strzępów wyszedł przysadzisty, potężnie zbudowany mężczyzna w kombinezonie roboczym.
Ian natychmiast go rozpoznał.
Greg Larson, mechanik okrętowy, delegowany na habitat z należącej do Związku Orbitalnego enklawy sanatoryjnej zlokalizowanej na powierzchni planety. To właśnie on pomógł Ianowi dowlec się z lądowiska do ambulatorium.
– To diabelstwo jest nie do opanowania – westchnął, zatrzymując się przy okopconej burcie.
Pilotem sterownika dźwigu wskazał biegnącą wzdłuż sklepienia potężną szynę suwnicy i dyndający na niej masywny hak, potem przeniósł wzrok na tlący się stateczek.
– Gdyby kanonierka miała kapsułę, po prostu bym się katapultował. Nie przyleciałby za mną ogon i nie mielibyście teraz na pokładzie aktywnej termopiguły – oświadczył ponuro Ian.
– Spokojnie, pułkowniku, nikt nie ma do pana pretensji – uśmiechnął się technik, strącając z czoła strzępek piany. – W sumie to nawet dobrze się złożyło. Wymontowałem z pańskiego wraku reaktor i całe uzbrojenie. W ładowni mamy całkiem elegancką PF-2 i mnóstwo amunicji. Wybudzę kilka automatów montażowych, wgram im stosowne schematy i za kilkanaście godzin będzie pan miał do dyspozycji może nie najnowszy, ale za to uzbrojony lepiej od kanonierki torpedowiec.
– Macie tutaj PF-2? – zdumiał się Ian. – Niby skąd?
– Z odzysku – wyjaśnił Larson. – Mało to złomu orbituje wokół AEgira? Simon zdobył swego czasu zlecenie na usunięcie kilku skupisk śmieci, które orbitowały zbyt blisko Sigila. Wśród nich znaleźliśmy torpedowiec. Rozszabrowany, fakt, ale to, co zostało, było w całkiem dobrym stanie. Kadłub, oprzyrządowanie sterownicze, nawet silniki manewrowe. Solidny ziemski wyrób, nie to, co ten szajs klecony w naszych stoczniach. – Z grymasem niechęci spojrzał na wrak kanonierki. – Grzech było zostawić, więc sobie wzięliśmy z myślą o ewentualnym remoncie. Resztę barachła zepchnęliśmy z orbity.
– Dobry pomysł – pokiwał głową Ian. Perspektywa przesiadki z nieludzko ciasnej, kiepsko wentylowanej łupiny, jaką była kanonierka, na jednostkę wyposażoną w kabinę pilotów z prawdziwego zdarzenia zdecydowanie poprawiła mu humor.
– Prawda? Duvall ma smykałkę do interesów – uśmiechnął się technik.
Podszedł do wraku kanonierki i wspiąwszy się na palce, zajrzał w kopcącą dziurę w kadłubie.
– Miał pan szczęście w nieszczęściu – stwierdził. – Cały impet uderzenia poszedł w obudowę kapsuły pilota i zbiornik systemu chłodzenia. Tylko dlatego pan przeżył. Dwieście pięćdziesiąt litrów mieszanki chłodzącej to jednak dużo, nawet dla pocisku termicznego. Po prawdzie, to ona dopiero teraz zaczyna się rozpalać – mruknął zafrasowany, obmacując krawędzie