Żyła marzeniami. Podsycała je Luna, wmawiając dziewczynie, że powinna pojechać do Paryża, bo tylko tam zrobi prawdziwą karierę. Słowacja to miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Jej mąż odwiedził Paryż we wrześniu i potwierdził, że życie artystyczne w stolicy okupowanej Francji kwitło.
Luna miała na Milenę coraz większy wpływ, coraz bardziej fascynowała dziewczynę jej niezwykła osobowość. Lunę otaczała ulotna chmura erotyzmu. Ta delikatna jak mgła lesbijska aura nie wydawała się Milenie czymś odpychającym. Dziewczyna nigdy nie pozwoliłaby sobie na coś takiego. Czuła się jednak bardzo samotna i odczytywała zainteresowanie Luny jako dowód przyjaźni, współczucia, może szczerej chęci udzielenia jej pomocy. Poza tym bardzo ufała tej kobiecie, gdyż uważała, że nie może zaufać nikomu innemu. Luna stanowiła dla młodej artystki wzór kobiecej niezależności. Milena była jej wdzięczna za to, że nauczyła ją, jak być atrakcyjną kobietą.
– Skoro mężczyźni nas tłamszą i nie pozwalają rozwijać talentów, to my pomiatajmy mężczyznami – mawiała Luna.
Jednak wychowanie podpowiadało Milenie, że powinna wyjść w końcu za mąż. Gdy o tym rozmawiały, Luna patrzyła na nią z politowaniem:
– Głupiutka dziewczyno, nikt przecież w klubie nie zakazuje ci wyjść za mąż, jeśli koniecznie będziesz tego chciała. Ja jednak nauczę cię wszystkiego po to, abyś to ty mogła wybrać sobie takiego mężczyznę, jakiego chcesz, a nie żeby mężczyźni wybierali za ciebie.
Rozdział 10
LEKCJA ANATOMII
Słowacja, lato 1940
Matka regularnie przysyłała z Węgier listy. Przychodziły zawsze na wpół otwarte, aby nie było wątpliwości, że czytała je cenzura. Ksiądz Tiso wolał wiedzieć, co myślą obywatele, którzy nie są katolikami. Poza tym listy miały stempel węgierskiej poczty, a Słowacja i Węgry za sobą nie przepadały. Po upadku Czechosłowacji Węgry zajęły część Rusi Zakarpackiej należącej uprzednio do państwa czechosłowackiego. Tymczasem rząd księdza Tiso widział w tym zabór części Słowacji przez starego wroga. Tylko potęga Niemiec zmuszała oba kraje do cichej koegzystencji.
Początkowo matka wciąż wylewała żale, ale pod koniec lata zmienił się ton tych listów. Pani Zinger stwierdziła, że na Węgrzech wcale nie jest tak łatwo żyć i że rodzina Róży bardzo potrzebowała finansowej pomocy, gdyż siostrze Mileny i jej mężowi się nie ułożyło. Węgierscy nacjonaliści robili wszystko, żeby uprzykrzyć życie Żydom i Romom. Matka musiała podjąć pracę fizyczną w jednej z budapeszteńskich fabryk, chociaż liczyła, że wywiezione oszczędności sprawią, iż nie będzie musiała tak pracować jak w Bratysławie. Pieniądze szybko się skończyły. Milena wciąż nie mogła się nadziwić pomysłowości matki, która zdołała przemycić je przez granicę. Również nadal nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe, że własna matka traktowała ją tak, jakby była obcą osobą. Poza tym mecenasowa pisała, że Budapeszt żyje tak, jakby wojny nie było. Milenie nie brakowało już matki. Odpowiedziała, że nie zarabia w klubie dużo i nie może im pomóc. Miała świadomość, że zrani miłość własną matki, ale podejrzewała, że sytuacja na Węgrzech jest znośna, a prośba o pomoc finansową wynika przede wszystkim z niechęci matki do pracy w fabryce.
Poza tym Milenę bez reszty pochłaniał klub; oddawała się z pasją ćwiczeniom choreograficznym i uczyła tekstów nowych piosenek, które Luna chciała zaprezentować publiczności. Koleżanki z pracy nie mogły nie zauważyć afektu Luny dla młodej śpiewaczki, ale nie widziały w tym problemu. Luna była tak barwną osobowością, tak bogatą i twórczą, a przy tym sympatyczną, że złożoność jej miłosnego świata była tylko nieznaczącym dodatkiem do jej portretu.
Pewnej nocy w październiku tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy od dobrych kilku miesięcy szalała już wojna na froncie wschodnim, do garderoby Mileny weszła Luna. Zaproponowała, żeby razem spróbowały uciec na Węgry.
– Uciec? – zapytała zaskoczona Milena. – Mnie jest tutaj dobrze. Po co miałybyśmy tam uciekać?
– Znam wielu ludzi, którzy mogliby nam pomóc. W Budapeszcie to dopiero jest życie. Nie to, co tutaj, w tej dziurze. Tam jest więcej możliwości.
– Nie kłam. Chodzi o coś innego. Chcę wiedzieć wszystko – powiedziała dziewczyna.
Luna była zakłopotana, ale postanowiła wyznać prawdę. Dobry czas na Słowacji się kończył.
– Muszę ci opowiedzieć, czego dziś dowiedział się mój mąż – mówiła z przejęciem Luna. – Sama zdecydujesz, co z tym zrobić. Uważam, że nie powinnaś pozostawać w Bratysławie.
Mikulas Morgenstern, mąż Luny i współwłaściciel klubu, od lata tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku pracował w kancelarii słowackiego rządu. Dobrze mu tam było. Polubił nawet księdza prezydenta Tiso, bo jakże nie lubić takiego miłego, jowialnego człowieka. Prezydent uśmiechał się czasami jak poczciwy wiejski proboszcz, jednak ta sympatyczna powierzchowność kryła bezwzględnego autokratę, podporządkowanego Niemcom, który bez wahania niszczył wszystkich, którzy mogli zagrozić jego władzy.
Pewnego dnia ksiądz prezydent zapytał któregoś ze współpracowników, czy pan Morgenstern jest dobrym katolikiem. Oczywiście, że bardzo dobrym, odpowiedzieli pracownicy kancelarii, miał nawet korzenie niemieckie. Jednak jego żona, niemoralna śpiewaczka i właścicielka klubu nocnego, była Żydówką w drugim pokoleniu. Z tego powodu Morgensterna przesunięto do mniej znaczących zadań administracyjnych. Ambitny człowiek czuł, że jest marginalizowany. Chciał wiedzieć dlaczego. Zapytał o to przywódcę Gwardii Hlinkowej i zarazem ministra, Vojtecha Tichego.
– Ależ skąd takie domysły, panie Morgenstern! – odparł minister. – Pan jesteś dobry człowiek i Niemiec, co dziś jest ważne. Problem mamy tylko z pańską żoną.
– A co ona ma do tego, na miły Bóg? Zapewniam, że klub…
– Klub nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Tylko jej pochodzenie.
Teraz zrozumiał. Luna miała żydowskie korzenie. Była jednak ochrzczona, chodziła z nim do kościoła – wprawdzie nie co tydzień, ale w najważniejsze święta była zawsze obecna. Morgenstern powiedział bez ogródek, że nie rozumie, jakie znaczenie ma rodowód jego żony, skoro jest chrześcijanką. Tichy odpowiedział rozbrajająco szczerze:
– Niemcy nas naciskają.
– Naciskają? Na co? – pytał zdumiony Morgenstern.
– Chcą, żebyśmy przemyśleli sprawę żydowską. Nie wiem, jak to się skończy, ani jak ksiądz prezydent zamierza to rozwiązać. A rozwiązać to musimy, jeśli nie chcemy, żeby Niemcy rozwiązali to za nas. To byłaby katastrofa, rozumie pan? Nie chcemy, żeby Niemcy wkroczyli na Słowację.
– Nie, nie chcemy – potwierdził Morgenstern, myśląc o swojej żonie.
Aby wstąpić do SS, Bastian i Franz musieli przejść przez szczegółowe badania rasowe, które odbywały się w Instytucie Dziedziczności, Biologii i Czystości Rasowej Trzeciej Rzeszy na Uniwersytecie Frankfurckim. Chłopcy pojechali tam koleją. Zjedli obiad w kantynie uniwersyteckiej, potem przyjął ich młody lekarz SS i zarazem pracownik naukowy uczelni. Bastian wszedł do gabinetu pierwszy. Obaj chłopcy byli bardzo zdenerwowani, ponieważ określenie ich typu rasowego miało fundamentalne znaczenie. Mężczyźni, u których badanie stwierdziłoby występowanie cech niearyjskich, nie mieli szans na przyjęcie