Pamięci Patti El-Kachouti
(28.12.1954 – 13.11.2016)
Twoja dobroć i odwaga zawsze będą dla mnie inspiracją
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Hrabstwo Shenandoah, Wirginia
Z czoła skapywał mu pot, ale i tak siłą woli zwiększył tempo. Był w dobrej formie, po prostu wyszedł z wprawy. Podniecenie i adrenalina przyśpieszały mu tętno. Znał na pamięć ukryte w głębi lasu ścieżki, tyle że dawno już tu nie polował.
W dole, w pobliżu potoku, wznosiły się okazałe dęby, ale tu, na górze, sosny rosły tak gęsto, że musiał się między nimi przeciskać. Kusza wydawała się cięższa niż zwykle. To przez nią poruszał się wolniej, chociaż przewiesił pasek przez głowę i lewe ramię, by broń znalazła się na plecach. Ale i tak kusza zahaczała o niższe gałęzie, szarpiąc go do tyłu. Powtarzał sobie, że robił to dziesiątki razy, tylko trochę zardzewiał. Każdemu może się zdarzyć. Najważniejsze, że kusza była nowa i lepsza niż poprzednia. Działała szybciej i była wyposażona w laserowy celownik.
Sprzedawca w sklepie sportowym zapewnił go, że od trzydziestu czterech do pięćdziesięciu siedmiu kilogramów siły naciągu to więcej niż dość, by trafić jelenia wirginijskiego ze średniej odległości.
– Jak szybko? – spytał.
– Wystarczająco szybko. – Sprzedawca spojrzał na niego, jakby miał do czynienia ze zwykłym klientem, a nie z doświadczonym myśliwym.
– Potrzebuję takiej siły naciągu, żeby prędkość wylotowa wynosiła co najmniej dziewięćdziesiąt jeden metrów na sekundę. Dzięki temu strzała zyska wystarczająco dużo energii kinetycznej, żeby zredukować trajektorię, zwiększyć precyzję strzału i gładko trafić ofiarę.
Dopiero wtedy sprzedawca spojrzał na niego z szacunkiem, powoli rozjaśniając twarz w uśmiechu.
– W stanie Wirginia nie obowiązuje żadne regulaminowe minimum ani maksimum dla siły naciągu – odparł.
– Więcej znaczy szybciej.
– Zgadza się, proszę pana.
– Więc przejdźmy do dwustu.
Sprzedawca znów się uśmiechnął i skinął głową. Już wiedział, że ma do czynienia z nie byle jakim myśliwym.
Przeciętni szarzy ludzie często są niedoceniani. Zwykle uważał za dar losu, że postrzegano go jako szarego człowieka. Cieszył się, że się nie wyróżniał. Inni wkładali zbyt wiele wysiłku w to, żeby ich zauważono, natomiast on postępował przeciwnie, robił, co w jego mocy, by zniknąć w tłumie albo – jak w tym przypadku – by dopasować się do otoczenia.
Niczym opadające z nieba smużki chmur pojawiła się mgła. Na płaskim terenie jego posuwiste kroki, kiedy szedł po sosnowych igłach, brzmiały raczej jak popiskujące w zabawie wiewiórki niż groźne kroki tropiącego drapieżnika. Znajdując się na górze, już zyskiwał przewagę, ale doświadczony myśliwy powinien znać swoją ofiarę. Przewidzieć każdy jej ruch. Od wielu dni prowadził obserwację. To miejsce przy potoku było bezpieczną przystanią. Po kamieniach spływała krystalicznie czysta woda. To było idealne miejsce do zaspokojenia pragnienia.
Dzień wcześniej znalazł informacje o tym terenie i zabrał się do pracy. Zbudował solidną jak skała podporę, na której mógł oprzeć kuszę. Kiedy uklęknął, widział wszystko idealnie. Przed wyruszeniem w drogę odciągnął kurek, pewien, że trzy wbudowane mechanizmy zabezpieczające zapobiegną strzelaniu na sucho. Teraz wystarczyło naciągnąć cięciwę, położyć palec na spuście, wycelować.
I czekać.
Nie musiał długo czekać. Przez mgłę dojrzał w dole jakiś ruch. Uśmiechnął się pod nosem. Wystarczyły trzy dni i nawet tam, w środku lasu, rodziła się skłonność do pewnej rutyny. Działanie według ustalonych wzorów dawało poczucie komfortu, mogło zażegnać niebezpieczeństwo. Tyle że jednocześnie ten, kto działa rutynowo, staje się przewidywalny.
Jego tętno znów zaczęło szaleć. Włoski na karku stanęły mu dęba. Zdawało się, że zakończenia nerwów ożyły, kiedy tak trwał w pozycji gotowy do strzału. Tego właśnie zbyt długo mu brakowało. Tego fantastycznego podniecenia, które rozpala wszystkie zmysły.
Trzymał palce na miejscu, w pogotowiu, i patrzył przez celownik.
Sekundy zamieniały się w minuty.
Cierpliwości, powiedział sobie, starając się ignorować spływającą po plecach strużkę potu. Ani drgnął. Nawet nie mrugnął. Patrzył, jak cel powoli przesuwa się w siatce celownika. Mgła zgęstniała, utrudniając widzenie, lecz on skupił się na jednej plamie koloru, którą rozpoznał, na której polegał.
Wycelował, wstrzymując oddech. Wiedział, że ma tylko jedną szansę.
Bezbłędna wiązka laserowa.
Patrzył, jak strzała trafiła do celu. Precyzyjnie, prosto w nogę.
Znów się uśmiechnął.
Trzy dni wcześniej, kiedy gra się zaczęła, powiedział tej kobiecie, że pewnie pożałuje zakupu pomarańczowych odblaskowych butów do biegania.
DWA TYGODNIE PÓŹNIEJ
ROZDZIAŁ DRUGI
Quantico, Wirginia
Agentka specjalna Maggie O’Dell wymknęła się do swojego małego, zagraconego pokoju i zamknęła drzwi. Koperta, którą trzymała pod pachą, była wypchana i grubsza, niż się spodziewała. Zirytowała się, czując lekki skok adrenaliny. Przynajmniej zdawała sobie sprawę, że ekscytowanie się zawartością przesyłki było jednak czymś dziwnym. Ktoś mógłby nawet uznać, że chorobliwym.
Od kilku lat funkcjonariusze służb ochrony porządku publicznego z całego kraju przesyłali jej informacje dotyczące spraw, których nie byli w stanie rozwikłać. Zazwyczaj nie przysyłali zbyt wiele – skrawki dowodów, niewyraźne polaroidy i niepełne kopie raportów koronera – a wszystko to z nadzieją, że Maggie cały ten bałagan poskłada niczym fragmenty układanki i stworzy logiczną całość.
W większości przypadków udawało jej się opracować wyczerpujący profil psychologiczny sprawcy. Co więcej, robiła to, nie będąc na miejscu zbrodni. W ciągu minionych dwudziestu sześciu miesięcy w małym pokoju w czeluściach Wydziału Badań Behawioralnych FBI przygotowała profile psychologiczne, które pomogły zatrzymać i aresztować ośmiu – a przypuszczalnie nawet dziewięciu – morderców. O’Dell zyskała renomę, ale sukces pociągnął za sobą taką liczbę próśb o pomoc, z którą trudno jej było sobie poradzić.
Ostatnio stale nosiła przy sobie co najmniej jedną teczkę z dokumentami. Podczas lunchu, pomiędzy spotkaniami czy w domu skulona na sofie kartkowała, przeglądała, raz jeszcze sprawdzała, szukała czegoś, co mogło jej umknąć. Zajmowało jej to niemal cały czas. Greg, mąż Maggie, oskarżył ją, że jest opętana pracą. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zaczęła się obawiać, że Greg może mieć rację. Tego dnia tak się śpieszyła, by poznać szczegóły nowej sprawy, że nawet nie zjadła lunchu.
To fakt, że właśnie dzięki niej wielu morderców straciło szansę na powiększenie listy swych ofiar. Każda pomyślnie zakończona sprawa dawała jej poczucie swoistej mocy. Ale z tą mocą łączyła się ogromna odpowiedzialność, a także równie wielkie zobowiązanie wobec tych, którzy oczekiwali od niej wsparcia. Do tego stopnia, że nie chciała odrzucić żadnej prośby, nie znosiła dokonywać selekcji, wybierać i odrzucać. Niestety – a może na szczęście dla jej psychicznego i fizycznego zdrowia – jej szef, zastępca dyrektora Cunningham, wprowadził pewne ograniczenia.
– Musi pani od czasu do czasu odpocząć, agentko O’Dell – powiedział, gdy zaczynała pracę. – Nie mogę dopuścić do tego, żeby się pani wypaliła przed trzydziestką.
Maggie niby pamiętała te słowa, ale teraz, gdy znalazła się sama w swoim pokoju, niecierpliwie otworzyła kopertę i wysunęła jej zawartość na biurko. Jej wzrok