Ale Marta nabrała ochoty na dalszą część jego wspomnień.
– Mów dalej – zachęciła go. – To ciekawe… Czym się wtedy zająłeś?
– Dzięki mojej pracy „komiwojażera” – mężczyzna uśmiechnął się przy tym słowie i zaplótł ręce na piersiach – zwiedziłem kawał Europy. Znałem języki, więc przyszło mi do głowy, że mógłbym poszukać pracy jako tłumacz albo dziennikarz, najlepiej korespondent zagraniczny. A że miałem wtedy komunistyczne poglądy, swoje kroki skierowałem do redakcji L’Humanitè. O dziwo, dostałem etat. I zgodnie z moimi planami, zostałem reporterem. Później mianowano mnie korespondentem zagranicznym i posłano do Polski. Ten awans, bo tak to traktowałem, zawdzięczałem znajomości waszego kraju i języka polskiego. Jednak myślę, że stało się to głównie za sprawą niejakiego Robineau. Może pamiętasz go z historii?… – Marta pokręciła przecząco głową. – Andre Robineau był pracownikiem konsulatu Francji w Szczecinie, aresztowanym przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego za szpiegostwo – wyjaśnił krótko. – Na początku 1950 roku L’Humanitè posłała Catherine Varlin i mnie do Polski, byśmy napisali o tym głośnym procesie. W zasadzie to ona miała zająć się tą sprawą. Mnie przydzielono rolę tłumacza i przewodnika po kraju, który trochę znałem. Catherine była wtedy bardzo młoda, miała dwadzieścia pięć, sześć lat, ale była już uznaną dziennikarką i czułem się wyróżniony, że przyszło mi z nią pracować. Poza tym cieszyłem się, że znowu odwiedzę Warszawę. Do Polski przylecieliśmy na początku lutego. Na Okęciu przywitał nas bardzo mroźny poranek i równie srogie spojrzenia mundurowych. Francuzi nie byli wtedy mile widziani w waszym kraju i niewiele zmieniał fakt, że byliśmy przedstawicielami komunistycznego pisma. Ledwie zakwaterowaliśmy się w hotelu, a ja, zamiast zająć się swoją pracą, zacząłem jak szaleniec szukać Anny. W końcu, wściekła na mnie Varlin sama pojechała na proces do Szczecina, a ja zostałem w stolicy. W ten sposób po raz kolejny zatrzymałem się w Warszawie, nawet nie podejrzewając, że mój pobyt przeciągnie się… nie na tygodnie, a lata. Annę odnalazłem w zapyziałym mieszkaniu na Saskiej Kępie. Miałem wtedy już ponad dziewięćdziesiąt lat i nadal ten swój niemal młodzieńczy wygląd, a ona bodajże czterdzieści siedem. Zapukałem do drzwi, wiedząc już, że mieszka sama, z dwunastoletnią córką. Jej mąż, za którego wyszła w 1938 zginął w czasie wojny, a ona, w tym samym jeszcze roku, urodziła córkę. Wiodło jej się kiepsko. Ledwie wiązała koniec z końcem, a co gorsza chorowała na suchoty. Zobaczyłem ją, nad wiek starą, chudą, w nędznej sukience i równie nędznym, niedogrzanym pokoju. Przed wojną zajmowali z mężem cały dom. Teraz władze przydzieliły jej sublokatorów, którzy zamieszkali na parterze. Anna siedziała przy nocnej lampie, zawinięta w kraciasty pled. Popijała herbatę z blaszanego kubka. Na stoliku leżała otwarta książka, a dziewczynka – było jej Justynka – rysowała coś ołówkiem w pomiętym brulionie. Tę scenę mam przed oczami żywą, jak wtedy… Anna zmieniła się nie do poznania. Jej szara, koścista twarz, podkrążone oczy i wąskie wargi nie był obrazem kobiety, jaki nosiłem w sercu. Wojna odmieniła wszystko. Ten kraj, to miasto i moją przedwojenną miłość. Na piętro zaprowadził mnie jej lokator, jakiś cwaniakowaty partyjny aktywista, mieszkający tam z żoną przy nadziei. Podziękowałem mu przed drzwiami, odczekałem, aż zejdzie na dół i po długiej chwili wahania zapukałem. Poznałem jej głos, bo tylko jego brzmienie nie uległo zmianie. Wszedłem, a ona z wrażenia upuściła kubek z herbatą. Spojrzała na mnie, jakby ujrzała ducha. Ja również zamarłem, ale to dlatego, że ona rzeczywiście wyglądała jak duch.
– Anno, co się z tobą stało?! – wyrwało mi się, nim podbiegłem do niej, by podnieść kubek i objąć ją.
– Jakub, Jakub… – powtarzała tylko moje imię, szlochając mi w ramię. – Nie patrz na mnie – poprosiła, gdy odsunąłem ją od siebie, żeby spojrzeć w jej tak piękne niegdyś, szare oczy. – Ty się w ogóle nie zmieniłeś. Czas obszedł się z tobą tak łagodnie. Wyglądasz zupełnie jak wtedy… Ile to już lat minęło…?
Zaproponowała mi herbatę, i zakłopotana krzątała się po kuchni, a wszystko leciało jej z rąk.
Kiedy się żegnaliśmy, dotknęła mojej twarzy chłodnymi, kościstymi palcami, przeczesała moje gęste włosy.
– Jak to możliwe…? Przecież ty musisz mieć z siedemdziesiąt lat – westchnęła.
– Tak. Skończone – przyznałem, choć w rzeczywistości wiosną zamierzałem świętować dziewięćdziesiąte drugie urodziny.
Miałem zamiar pocałować ją na pożegnanie. Stojąc przed jej drzwiami planowałem powiedzieć jej o moim uczuciu, które przetrwało wojnę, ale teraz, gdy stałem z nią twarzą w twarz, poczułem… odrazę. Nie mogłem zwalczyć tego uczucia. Anna wyglądała bardzo źle. Widać było, że jest poważnie chora. Na potwierdzenie tego, ledwie zamknąłem za sobą drzwi, zaczęła krztusić się okropnym, spazmatycznym kaszlem, który odprowadzał mnie, gdy wolno schodziłem po skrzypiących stopniach. Ciężarna kobieta z dołu obserwowała przez uchylone drzwi jak zmierzam do wyjścia. Kiwała się w fotelu na biegunach z robótką rozłożoną na zaokrąglonym brzuchu, ze szpikulcami drutów w dłoniach.
Idąc chodnikiem, kuląc się w mroźnym, lutowym wietrze ze wzruszeniem wspominałem czasy, kiedy spotykałem się z Anną, w tamtej, innej Warszawie. Patrzyłem na to wyniszczone wojną miasto, tak samo chore i cierpiące jak moja dawna miłość. I wtedy zdecydowałem się, że wszelkimi sposobami pomogę Annie. Bo jestem jej to winien, bo do tego skłaniają mnie uczucia, które do niej żywiłem. Przez dalszą drogę do hotelu już obmyślałem, jak zająć się jej leczeniem, zaopiekować córką. Choć tyle mogłem zrobić dla kobiety, która przez wiele lat zajmowała moje myśli… i serce. I w ten sposób na parę długich lat zakotwiczyłem w stolicy. A nie był to łatwy okres. Chyba nie tylko dla mnie, ale dla nikogo w tym kraju. Na szczęście ani czasu, ani pieniędzy mi nie brakowało. Nim Anna odeszła, zapewniałem jej i jej córce najlepsze warunki, jakie można było zapewnić w tym zdewastowanym przez wojnę, rządzonym przez komunistów kraju. Po śmierci Anny postanowiłem zadbać o przyszłość Justynki i coś sensownego zrobić ze swoją. Wkrótce poznałem kobietę, która chciała byśmy się pobrali, adoptowali małą i stworzyli prawdziwą rodzinę. Wzięliśmy więc ślub, a ja dostałem obywatelstwo. W tym czasie Jacques de Fitte przemienił się w Jakuba Fitowskiego. Zamieszkaliśmy we trójkę w nowo wybudowanej kamienicy na Mariensztacie. Wtedy to było coś!…
– Skąd miałeś pieniądze? Przecież nie pracowałeś.
– Udzielałem korepetycji z francuskiego, a po ślubie zatrudniłem się jako nauczyciel w gimnazjum… Ale masz rację. To były żadne pieniądze. Cóż, pochodzę z zamożnej rodziny. Odziedziczyłem sporo dóbr, które sprzedałem i zainwestowałem. Dobrze wiodło mi się też, gdy zajmowałem się handlem tweedami. Muszę ci wyznać, że w gruncie rzeczy, cokolwiek robiłem czy robię dla pieniędzy, nie stanowi źródła mojego utrzymania. Wciąż jestem rentierem, odcinającym kupony od spadku po rodzicach. I przyznam, że trochę próżniak ze mnie – Jakub uśmiechnął się, ale zaraz jego twarz spoważniała. Westchnął i wrócił do opowieści: – Moje lewicowe ideały nadgryzione zostały przez nowy ogląd owej polskiej, komunistycznej rzeczywistości, ale mimo to wstąpiłem do partii. Legitymowałem się podrobionymi dokumentami, więc wolałem nie narażać się władzom i trzymać z tymi, którzy mają w tym kraju coś do powiedzenia. Mogło mi się to przydać. W sumie wiedliśmy spokojne życie. W 1960 urodził nam się Ludwik… Ale to jeszcze inna historia… – zakończył, i napił się wody. – Zbierajmy się – zaproponował – bo noc zastanie nas w drodze.
– Powinieneś to opisać – powiedziała