Babcia otwiera drzwi, więc Klara bierze jej torbę i idzie z nią do samochodu.
– Chyba nie zamierzacie wracać do Sztokholmu w taką pogodę? – pyta Roland, wkładając torbę do bagażnika starego audi.
– Chyba jednak tak – odpowiada Klara.
– To absolutnie wykluczone – protestuje Maj. – Zadzwonię do pensjonatu, żeby przygotowali dla was pokoje. Przy takiej pogodzie dojedziecie do Bottny w dwadzieścia minut.
– Czy pensjonat jest otwarty o tej porze roku?
– Zdaj się na mnie. Poprosimy Gertrud, żeby na was czekała.
Babcia jeszcze raz obejmuje Klarę na pożegnanie i wsiada do samochodu.
– Obiecaj, że nie pojedziecie do Sztokholmu. Zdzwonimy się jutro.
Roland zawraca ostrożnie na zaśnieżonym parkingu i kieruje się na drogę numer dwieście dziesięć. Śnieg padał tak intensywnie, że prawie całkowicie zatarł ślady kół samochodów należących do innych gości. Klara patrzy na fasadę nowego kościoła, który wybudowano w dziewiętnastym wieku. Czuje coś w rodzaju ulgi, która przypomina wolność. Pogrzeb dobiegł końca, babcia zanocuje u siostry. Może więc powinna wrócić do Sztokholmu i nie mieć z tego powodu wyrzutów sumienia?
Odwraca się, żeby wrócić do budynku, ale nagle zauważa w ciemnościach coś, co każe jej się zatrzymać. Odwraca się w stronę parkingu, bo jeszcze nie wie, co ją zaniepokoiło. Kościół stoi milczący i nieruchomy, pokryty cienką warstwą śniegu, z oświetloną blaskiem reflektorów fasadą. W szarym świetle unoszą się przed nim tumany śniegu. Wszystkie samochody kierują się w stronę drogi numer dwieście dziesięć, bo innego wyjazdu stąd nie ma.
Wszystkie z wyjątkiem jednego.
Klara patrzy w stronę lasu i szutrowej drogi prowadzącej do morza i na niewielki kemping. Widzi ślady opon, które skręcają i znikają w ciemnościach. Muszą być świeże, bo śnieg nie zdążył ich jeszcze zasypać. To oznacza, że po pogrzebie ktoś jechał w tamtym kierunku. Tylko po co miałby jechać podczas śnieżnej zadymki na zamknięty o tej porze roku kemping?
Klara wzrusza ramionami i otrząsa się ze śniegu. Musi odpędzić od siebie te paranoiczne podejrzenia. Niedawno odbył się pogrzeb dziadka. Nie jest teraz w stanie myśleć o czymś innym.
12 sierpnia – Bejrut
Mijają kolejne dni tygodnia. Jacob uczy się stopniowo, jak dojechać z miejsca, gdzie mieszka, do tymczasowej siedziby ambasady szwedzkiej. Korzysta z pojazdów typu service, połączenia taksówki z autobusem. To jedyny tani środek komunikacji, którym można poruszać się po Bejrucie. Z trudem formułuje arabskie słowa i zdania, ale po kilku lekcjach udzielonych mu przez Agnetę już nie daje się oszukiwać miejscowym taksówkarzom.
W ambasadzie urzędują głównie on i Agneta. Reszta personelu przebywa w Sztokholmie, jest na wyjazdach służbowych lub na spotkaniach.
– W kraju panuje chaos, sytuacja jest niepewna – stwierdza któregoś popołudnia pierwsza sekretarz ambasady, Frida, siadając na brzegu jego biurka.
Frida jest młoda, ma jasne włosy i zmarszczkę na czole, która zdradza, że pani sekretarz już od dłuższego czasu, a może nawet przez całe życie, żyje w stresie.
– Wciąż nie wiemy, co się stanie z naszą ambasadą. Przykro mi, że przysłali pana w takim okresie. Obiecuję jednak, że znajdziemy coś, w czym okaże się pan dla nas przydatny.
Frida bębni zachęcająco palcami po biurku Jacoba.
– Sprawia pan wrażenie człowieka otwartego i kompetentnego – stwierdza ze zmęczonym uśmiechem na twarzy, po czym wychodzi z pokoju. Za chwilę musi wyjechać na lotnisko, skąd odleci na konferencję do Ankary.
Otwarty i kompetentny! Jacob żyje tymi słowami przez całą dobę. A więc jest nadzieja. Inni osiągnęli już tak wiele, ale jego czas też przyjdzie, gdy sytuacja trochę się uspokoi. Agneta dała mu dwie książki o Libanie, ale z trudem się przez nie przebija. Przez cały czas sprawdza pocztę w telefonie, czeka na sygnał od Yassima i nie odpowiada na coraz bardziej obojętne wiadomości od Simona.
Yassim. Nigdy nie zapomni tamtej nocy w ogrodzie, tak samo jak nie zapomni związanego z nią podniecenia ani nagłego rozczarowania. I właśnie o tym rozmyśla, siedząc za zrobionym z jasnego drewna biurkiem, które stoi przy zabrudzonym oknie wychodzącym na brudny, zaśmiecony dziedziniec.
– Tragedia Libanu – słyszy nagle łagodny męski głos – to wciąż jedyna książka, w której opisano libańską wojnę domową.
Przed jego biurkiem stoi wysoki, wysportowany mężczyzna. Ma czterdzieści kilka lat, w ręce trzyma kieszonkowe wydanie książki. Ubrany jest w doskonale skrojony granatowy garnitur i niedbale zawiązany drogi jasnoniebieski krawat. Patrzy na Jacoba swoimi jasnoniebieskimi oczami. Jacob przyznaje w duchu, że nigdy wcześniej nie spotkał kogoś, kto bardziej niż ten mężczyzna przypominałby mu dyplomatę.
– A jaka jest pańska opinia? – pyta mężczyzna. – Czy to rzeczywiście OWP próbowała zamordować Dżemajela wiosną tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku? A może jakaś milicja? Albo sami falangiści?
Jacob rumieni się. Dżemajel… Dżemajel… Gdzieś słyszał to nazwisko. Dlaczego nie przeczytał tej książki?
– Dżemajel? – pyta słabym, niepewnym głosem i od razu żałuje, że w ogóle się odezwał.
– Tak, o nim mówię… Pierre Dżemajel. A atak, który doprowadził do masakry pasażerów autobusu trzynastego kwietnia po południu, po którym zaczęła się wojna domowa w Libanie? Wszyscy podejrzewali, że to sprawka OWP, ale wydawało się to zbyt oczywiste. Nie sądzi pan?
– Owszem – odpowiada Jacob, szukając gorączkowo w pamięci czegoś, co czytał na ten temat przed wyjazdem. Niestety, nic nie przychodzi mu na myśl. – To była straszna wojna – stwierdza w końcu. – Wszystkie te frakcje, które…
Mężczyzna przygląda mu się obojętnym wzrokiem, jakby jego wykręty nie zrobiły na nim żadnego wrażenia. Jacob nie ma pojęcia, kim był Dżemajel. W tym momencie cała jego wiedza jest zupełnie bezwartościowa.
– …które co? – pyta mężczyzna.
– …które ze sobą walczyły… – kontynuuje Jacob.
Ma ochotę zapaść się pod ziemię. Czuje, że jego kariera rozwiewa się jak dym na wietrze, a on nawet nie wie, z kim rozmawia. Nieznajomy jest najprawdopodobniej dyplomatą, czyli człowiekiem wpływowym. Właśnie tacy mu imponują.
– Wojna była straszna, bo walczyły ze sobą różne ugrupowania? – drąży temat mężczyzna. – Cóż, w taki sposób też można podsumować to, co działo się w Libanie.
Mężczyzna w końcu się uśmiecha. Nie jest to przyjazny uśmiech, ale jednak. Wyciąga do Jacoba rękę.
– Nazywam się Lars Vargander i jestem tutaj ambasadorem. Tutaj, a właściwie w Damaszku, chociaż nasza placówka już tam nie funkcjonuje.
Jacob podrywa się z krzesła. Cały się trzęsie. Ambasador Vargander. Czy to dzieje się naprawdę? Wyciąga rękę, żeby się przywitać.
– Jacob Seger – odpowiada drżącym głosem. – Jeszcze nie zdążyłem przeczytać tej książki. Dopiero niedawno dostałem ją od Agnety.
Ambasador przygląda mu się przez chwilę