Tytuł oryginału: Star Force #3. Rebellion
Copyright © 2012 by B. V. Larson.
All rights reserved
Projekt okładki: Tomasz Maroński
Redakcja: Rafał Dębski
Korekta: Kamila Borto, Agnieszka Pawlikowska
Skład i łamanie: Ewa Jurecka
Opracowanie wersji elektronicznej:
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autora. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Wydawca:
Drageus Publishing House Sp. z o.o.
ul. Kopernika 5/L6
00-367 Warszawa
e-mail: [email protected] www.drageus.com
ISBN ePub: 978-83-65661-28-9
ISBN mobi: 978-83-65661-29-6
Rozdział 1
Kampania przeciwko Robalom dobiegła końca. Pozostali przy życiu marines orbitowali na pokładzie wielkiego, cylindrycznego okrętu inwazyjnego wokół pokrytej pyłem planety, którą nazywaliśmy Heliosem. Dowództwo makrosów od paru dni czekało na coś i zostawiło nas na orbicie. Nie wiedzieliśmy, na co czekają.
Niedaleko płonęła olbrzymia, czerwonopomarańczowa gwiazda. Jej blask obejmował więcej przestrzeni niż nasze Słońce, mające czterdziestokrotnie mniejszą średnicę. Sprawiało to, że czułem się jeszcze bardziej nieistotny niż zwykle. W połączeniu z bezdusznym traktowaniem przez makrosy rozumiałem teraz, jak mogłaby poczuć się inteligentna ameba, gdyby uświadomiono jej mikroskopijność własnej egzystencji.
Wisieliśmy w przestrzeni niedaleko tego samego pierścienia, którego użyliśmy do inwazji układu. Okręt inwazyjny eskortował jedyny ocalały krążownik makrosów. Działo na jego podbrzuszu obracało się w różne strony, mimo że nie miało w co celować.
Moja cegła dowódcza stanowiła jedną z części, które przetrwały wojnę z Robalami. Nie była już jednak schludnie połączona z pozostałymi. Przymocowaliśmy je za pomocą magnetycznych podstaw do zakrzywionego, metalowego pokładu ładowni w niemal przypadkowym położeniu. Nie miałem czasu zabrać się do ułożenia ich w równe rządki – i pewnie już tego czasu nie znajdę.
W środku pracowałem z oficerami, którzy przeżyli inwazję, nad przywróceniem skutecznego łańcucha dowodzenia i kontroli nad jednostką. Głównie jednak lizaliśmy rany. Straciliśmy dwie trzecie żołnierzy i mniej więcej połowę sprzętu, zostawiliśmy na Heliosie tysiące trupów. Na pokładzie okrętu inwazyjnego kolejne setki były ranne lub martwe. Nie mogłem zastąpić poległych, ale rany szybko leczyły się dzięki pomocy nanitów we krwi.
Nawet nanity nie wiedziały jednak, co robić z najciężej rannymi, którzy leżeli w śpiączce, w połowie drogi między życiem i śmiercią. Mogli być utrzymywani przy życiu przez niezliczone mikroskopijne roboty, ale ponieważ ich mózgi nie dawały żadnych oznak aktywności, nie byłem pewien, po co to robić.
Nie byłem też pewien, co podczas naszego oczekiwania robiły makrosy. Być może potrzebowały pozwolenia od oddalonego o lata świetlne dowództwa, zanim zabiorą nas do domu, a może po prostu wciąż się zastanawiały. W każdym razie nie zawracałem im głowy. Cieszyłem się z chwili przerwy. Po cichu dryfowaliśmy przez kilka dni przy pierścieniu.
Z początku spoglądaliśmy z niepokojem na powierzchnię Heliosa i przestrzeń otaczającą dwa okręty makrosów, spodziewając się, że zaatakuje nas rój rakiet Robali. Ale nic takiego nie nastąpiło. Po jakimś czasie uspokoiliśmy się nieco, ale wciąż czuliśmy przygnębienie. Nie miałem pojęcia, jak silny cios zadaliśmy cywilizacji Robali. Być może trwale ją okaleczyliśmy. Świetny sposób na przedstawienie się nowo poznanemu rozumnemu gatunkowi.
Jedyną zaletą tej ekspedycji było to, że już niemal się skończyła. Wszyscy na pokładzie rozmawiali o tym, co zrobią, gdy wrócą do domu. Niektórzy zamierzali odwiedzić Miami, podczas gdy inni stwierdzili, że pewnie będą spali przez cały pierwszy tydzień. Marines z uśmiechem pytali towarzyszy, czy zaciągną się na kolejną wyprawę za podwójną stawkę – niemal wszyscy odpowiadali: „ni cholery”.
Helios był ponurym doświadczeniem. Spodziewałem się, że będzie ciężko, jako że makrosy sprowadziły nas dopiero, gdy ich wielkie maszyny zawiodły. Z perspektywy doświadczenia rozumiałem, dlaczego nie udało im się zdobyć fortec wroga. Górzyste, przypominające termitiery miasta Robali były pełne małych tuneli, w które makrosom trudno byłoby się zagłębić. Co gorsza, taktyka miejscowych, polegająca na podkopywaniu baz i podkładaniu tam bomb atomowych, zapewne zniszczyła kopuły makrosów, będące miejscem produkcji niezliczonych nowych robotów. Ich pierwszy atak na Heliosa najwidoczniej skończył się katastrofą, co poskutkowało tym, że dowództwo wysłało tam moich żołnierzy. Co mieli do stracenia? I tak byliśmy mięsem armatnim.
Rola ludzkości w imperium makrosów stała się boleśnie jasna. Byliśmy nie tyle sojusznikami, co niewolniczą armią, używaną do samobójczych ataków na oporne fortece wrogich biotów. Podsumowawszy ostatnie wydarzenia, stwierdziłem, że nasza pozycja w imperium makrosów jest na dłuższą metę nie do przyjęcia. Jak mam rekrutować ludzi na misje sprowadzające się do bezmyślnych rzezi obcych, którzy powinni być naszymi sojusznikami? Jeszcze trudniej będzie sprzedać opinii publicznej nasze własne, znaczące straty.
Żałowałem tego, co zrobiliśmy Robalom. Z perspektywy czasu było mi szkoda, że nie próbowaliśmy się z nimi skontaktować, choć nie wykazywali zainteresowania czymkolwiek poza zniszczeniem nas. Być może powinniśmy bardziej usilnie próbować. Moja dziewczyna, Sandra, zbeształa mnie za to.
– Nie daliście Robalom żadnej szansy? – spytała po raz kolejny dzień po odlocie. Nie mogła przejść nad tym do porządku dziennego.
Wzruszyłem ramionami.
– Wysłaliśmy sygnały radiowe. Na pewno byli w stanie je odebrać, ale nie wiedzieli, co do nich mówimy.
Spojrzałem na nią, ciesząc się, że udało jej się przeżyć piekło Heliosa. Wciąż była młoda, zdrowa i atrakcyjna. I wciąż moja. Wyglądała niemal tak samo, jak w dniu, w którym ją poznałem, tylko miała nieco krótsze włosy. I tak były nieregulaminowe, ale Siły Gwiezdne nie dochrapały się jeszcze własnego regulaminu. Na razie nie narzekałem. Włosy do ramion wyglądały bardzo kobieco. Gdy skończyłem ją podziwiać i spojrzałem jej znów w oczy, ujrzałem w nich niebezpieczny błysk.
– Nie daliśmy im prawdziwej szansy – powiedziała. – Wyrżnęliśmy ich.
– Czekaj no – odparłem, starając się nie krzyczeć. Dawno temu nauczyłem się, że podnoszenie głosu na własną dziewczynę, niezależnie od tego, jak bardzo kusiło, rzadko sprawiało, że dzień stawał się lepszy. Dlatego mówiłem spokojnie. – To oni nie dali szansy nam. Zaatakowali, gdy tylko wylądowaliśmy. Nie mieliśmy tysiąca lingwistów, tylko tysiąc marines Sił Gwiezdnych.
– Moglibyście spróbować zrozumieć ich język. Wydaje się, że porozumiewają się na jakimś poziomie, tak samo jak my. Nie są telepatami.
– Nie było czasu, Sandro. Może z czasem udałoby nam się nauczyć ich języka, gdyby przybyli w pokoju i dali szansę na rozmowę. Ale nie zrobili tego. Zaatakowali, a my się broniliśmy. Gdy bitwa już się zacznie, obie strony mają czas tylko na to, by próbować przeżyć.
– Obwiniasz Robale za ich własną śmierć?
Pokręciłem głową.
– Tak naprawdę to nie. Obwiniam makrosy. Nie mieliśmy szans.