Star Force. Tom 5. Stacja bojowa. B.V. Larson. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: B.V. Larson
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-65661-34-0
Скачать книгу
macką i złapał go. Przy kontakcie błysnęła iskra.

      – Uważaj – powiedziałem.

      – Mam to – odparł, podając mi odłamek.

      Wziąłem go w dłonie i obejrzałem. Spalony, poszarpany metal. Mógł być czymkolwiek, ale na pewno nie wytworem naturalnym.

      – Wygląda na kawałek okrętu.

      – Pułkowniku, coś się zbliża!

      Natychmiast wyobraziłem sobie krążownik makrosów, w jakiś sposób powiadomiony o naszej obecności. Odwróciłem głowę, ale zobaczyłem jedynie czarną, pustą przestrzeń.

      – Zabieramy się stąd, Marvin. Maksymalna prędkość przez pierścień.

      Mały wehikuł zrobił nawrót i skierował się ku ciemnemu pierścieniowi. Byliśmy tak blisko. Przy odrobinie szczęścia mogło nam się udać. Miałem nadzieję, że nie przesadziłem. Z drugiej strony, jeśli ja czułem potrzebę sprawdzenia, co jest po drugiej stronie, to czemu przeciwnik miałby tego nie czuć?

      Nie udało się. Wiedziałem, że mamy kłopoty, kiedy bliźniacze słońca zostały nagle zasłonięte i nie świeciły nam już w plecy. Pochłonął nas ogromny cień.

      – Szybciej, Marvin.

      – Osiągnęliśmy największą moc. Może powinien pan odrzucić zespół czujników.

      Przekląłem i zrobiłem to, co mi radził.

      Byliśmy prawie w pierścieniu. Wkrótce mieliśmy znaleźć się w całkiem innym, bezpiecznym miejscu. W głowie miałem słowa Sandry: „Nie mogłeś się oprzeć, prawda, Kyle?”.

      Wtedy coś poczułem. Coś wielkiego znajdowało się tuż za nami. Obejrzałem się mimo woli. To, co zobaczyłem, sprawiło, że już nabierałem w płuca powietrza do krzyku. Było jednak za późno, nawet na to.

      Nie dotarliśmy do pierścienia.

      Rozdział 4

      To było ramię. Czarne, giętkie ramię, które znałem aż za dobrze. Wykonane z zachodzących na siebie metalowych segmentów. Ściągnęło mnie ze skutera Marvina. Natychmiast instynktownie zacząłem się szarpać. Mój obecny pancerz bojowy w niczym nie przypominał starych. Miał siłę egzoszkieletu, niezależny napęd oraz grubą warstwę ochronną. Do tej chwili nie używałem napędów, ponieważ chciałem pozostać niezauważony. Teraz nie miało to już znaczenia. Ktokolwiek tam był, ktokolwiek zniszczył te okręty, doskonale wiedział o mojej obecności. A ja chciałem tylko uciec.

      Włączyłem pełny ciąg, lecz to nie wystarczyło. Może gdyby ramię jeszcze mnie nie złapało, miałbym szansę. Ale teraz, gdy znajdowałem się w uścisku trzypalczastej nanitowej struktury, nie miałem dostatecznej siły ciągu, by się wyrwać. Mimo wszystko próbowałem i jednocześnie uruchomiłem lasery w obu ramionach. Strzeliłem w główną część, która próbowała mnie opleść.

      Jaskrawy strumień sięgnął metalu. Ramię jednak nie pozostawało nieruchome i choć pojawiła się fontanna roztopionego metalu, nie udało mi się całkowicie go odciąć.

      Szarpiąc się, wiedziałem, że mój czas się kończy. Przerwałem ciszę radiową.

      – Marvin, możesz to ze mnie zdjąć?

      Nie otrzymałem odpowiedzi. Spojrzałem w kierunku, gdzie powinien znajdować się robot, i nie zobaczyłem go. Połyskiwało tylko kilka kryształków z jego dziwnego systemu napędowego. Przekroczył punkt bez powrotu i zniknął. Znajdował się pewnie w odległości kilkunastu lat świetlnych i nie mógł mnie usłyszeć. Nie miałem mu tego za złe, zrobił, co mógł. Skuter zapewne przeskoczył na drugą stronę. Czułem się jednak bardzo osamotniony.

      Pomyślałem o odstrzeleniu palców, które mnie trzymały, ale obawiałem się zrobić dziurę we własnym pancerzu. Mimo wszystko chciałem spróbować, jednak nie mogłem przyjąć odpowiedniego kąta. Miotacze znajdowały się na moich nadgarstkach, a przy rozmiarach pancerza nie potrafiłem obrócić ich tak, by skierowane były w stronę mojej klatki piersiowej.

      W ostatniej chwili, kiedy ramię zaczynało wciągać mnie już do wnętrza okrętu, przypomniałem sobie coś. Sandra zdołała kiedyś odciąć podobne ramię przy użyciu noża bojowego. Wyciągnąłem go i za pomocą dwóch cięć pozbawiłem ramię jednego z palców. Pozostała jego część zwinęła się niczym przypalona gąsienica i odskoczyła ode mnie gwałtownie.

      Było już jednak za późno. Zostałem wessany do wnętrza głodnego okrętu. Nagle zgasły wszystkie gwiazdy i wiedziałem, że jestem w środku.

      Ramię puściło mnie i zniknęło. Otaczały mnie znajome nanitowe ściany. Ramię wycofywało się z jednej komory do drugiej, a ja pognałem za nim, używając napędu pancerza.

      W tym pomieszczeniu jednocześnie otworzyło się dwoje drzwi. Spojrzałem w jedne i drugie. W jednych żarzyło się malutkie światełko. Zamarłem, przypominając sobie.

      – Testy – powiedziałem na głos. Byłem pewien, że się nie mylę. Nagle roześmiałem się, wiedząc, gdzie jestem i co się wydarzy. – Ty draniu – powiedziałem rozbawiony. – Aleś mnie wystraszył.

      To był test, wszystko stanowiło tu test. Znajdowałem się we wnętrzu nanookrętu, któremu najwyraźniej znudził się lub zginął dotychczasowy dowódca. Teraz przechodziłem rekrutację na to stanowisko. Na szczęście miałem w tym duże doświadczenie. Widziałem już te testy. Cholera, mógłbym o nich pisać podręczniki.

      Szybko zaliczałem kolejne sprawdziany. Spodziewałem się, że okręt zwróci się do mnie w jakiś sposób, tak jak robił to Alamo dawno temu. Ale nic takiego się nie stało. Uruchomiłem zewnętrzne mikrofony. Usłyszałem jedynie jakieś dziwne dźwięki, przypominające mowę delfinów.

      Być może okręt chciał, abym zdjął hełm, ale tego nie zamierzałem zrobić. Nawet gdybym oblał któryś z testów i okręt by mnie wyrzucił, nadal miałem szansę przeżyć.

      Przy piątym z kolei sprawdzianie spotkałem obcego. Była to całkowicie nieznana forma życia. Duża, ale nie przytłaczająca. Według mojej oceny miała około trzech metrów długości i ważyła jakieś pięćset kilo.

      Wyglądała jak jakiś skorupiak. Duży i niebieskozielony. Wydzielała płyny i nie wyglądała na szczyt formy, ale co ja o tym mogłem wiedzieć? Może to stworzenie na swoim świecie było olimpijczykiem?

      Obcy zbliżał się do mnie z oczywistymi zamiarami. Posiadał jedne wielkie szczypce i osiem odnóży, przypominał homara. Nie miał jednak żadnych szans. Odepchnąłem szczypce i usiadłem na nich. Na okręcie panowała grawitacja, tak więc unieruchomiłem przeciwnika, który szarpał się bezradnie.

      Prawie go zabiłem, ale powstrzymałem się. Tego właśnie chciał okręt. To miało się wydarzyć, ale ja nie mogłem do tego dopuścić. Cała ta sytuacja zdenerwowała mnie.

      Po sprawdzeniu składu powietrza na jednostce otworzyłem wizjer hełmu. Atmosfera była gorąca i wilgotna. Spociłem się natychmiast.

      – Okręt, odezwij się. Pokonałem tego nieszczęśnika. Pozwól mu żyć, to rozkaz.

      Znów odezwały się popiskiwania i bulgotanie. Czy tak brzmiał język skorupiaków? Brzmiał rzeczywiście, jakby pochodził ze środowiska wodnego.

      Cały czas mówiłem do okrętu, ale ten nie odpowiedział nic zrozumiałego. Po dziesięciu minutach poczułem jednak zapach, od którego pociekła mi ślina. Po chwili go zidentyfikowałem: pieczony homar.

      Okręt podgrzewał podłogę, smażąc biednego obcego, którego do niej przycisnąłem. Ja nie czułem gorąca dzięki ochronie klimatyzowanego pancerza.

      Sytuacja