Hayden War. Tom 1. Na Srebrnych Skrzydłach. Evan Currie. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Evan Currie
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Зарубежная фантастика
Год издания: 0
isbn: 978-83-64030-74-1
Скачать книгу
ostrzegawczo. HUD Sorilli zareagował migającym czerwonym ostrzeżeniem. Kobieta odwróciła się i opadła na ziemię wśród odgłosów łamanego drzewa i latających drzazg.

      – Ostrzał! – krzyknęła, przetaczając się na bok, gdy drzazgi poleciały w jej kierunku, a drzewo zaczęło się walić.

      Jeden z mężczyzn wrzasnął przerażony, kiedy pokręcona forma wyłoniła się nagle z zieleni dżungli. Chwyciła go za przednią kończynę, uniosła jak zabawkę i cisnęła w stronę Sorilli.

      Kobieta ponownie zmieniła pozycję, podrzucając broń do ramienia i opierając się o najbliższe drzewo. Oczy utkwione miała w stworzeniu, a komputer szukał jego odpowiednika wśród lokalnych drapieżników.

      Uwaga! Nie znaleziono odpowiednika!

      Informację zauważyła w momencie, gdy kolba broni dobrze leżała już w „dołku strzeleckim”, a stwór znalazł się w przyrządach celowniczych. Nacisnęła spust. Pocisk świsnął w powietrzu prawie bezgłośnie, napędzony polem magnetycznym, i uderzył w cel, detonując.

      Stworzenie ryknęło, ale nie padło i uderzyło łapą kolejnego mężczyznę, wystarczająco mocno, by odrzucić go daleko w krzaki, poza zasięg wzroku. Wokół Aidy rozbrzmiały wystrzały karabinowe, ale ona, przygotowując się do kolejnego strzału, widziała, że myśliwskie pociski nie robią na bestii żadnego wrażenia.

      Przełączyła karabin na ogień ciągły i ponownie nacisnęła spust. W ciągu sekundy lufę opuściło dwadzieścia pocisków, wybuchając i drąc bezlitośnie ciało stworzenia.

      Bestia w końcu zatrzymała się i padła bez ruchu.

      Mężczyźni powoli wychodzili z zarośli, a Sorilla zbliżyła się do stwora, cały czas w niego celując. Za jej plecami Jerry podniesionym głosem wydawał polecenia.

      – Ben, sprawdź, co z Mikiem! Sam, podejdź i zobacz, czy Trent żyje. Wszyscy oczy szeroko otwarte.

      Gdzieś w podświadomości Sorilla aprobowała wydane polecenia, ale jej uwaga skupiona była na tym, co ich zaatakowało. Podeszła bliżej, a za jej plecami pojawił się Jerry.

      – Chryste... czy to coś...?

      – Jest z kamienia... – z niedowierzaniem stwierdziła sierżant.

      – Na tym świecie nie istnieje nic takiego – niepewnym głosem powiedział biolog. – A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

      – Nigdzie nie ma czegoś takiego – powiedziała, podając mu swój karabin. – Trzymaj. I cały czas w to celuj.

      – Co? Hej, poczekaj chwilę. – Miał spanikowany głos.

      – Nie ma bezpiecznika. Jeśli to się ruszy, po prostu naciśnij spust – powiedziała, wyciągając z pochwy na plecach nóż. – Chcę zabrać kawałek tego czegoś do domu.

      Osłaniał ją, gdy molekularnym ostrzem odkrawała fragment kamienia. Była to spora część przedniej łapy. Schowała ją do plecaka i wzięła od Jerry’ego karabin. Pojawili się dwaj mężczyźni, którym tropiciel przed chwilą wyznaczył zadania.

      – Mike? Trent? – zapytał.

      Pokręcili głowami.

      – Cholera – skrzywił się Jerry.

      Sorilla współczuła mu, wiedziała, co czuje, ale w tej chwili jej umysł był zbyt zaprzątnięty czym innym, by skupiać się na stracie. Przeciwnik miał coś nowego, coś, czego nie rozpoznawała, i to było nieakceptowalne. Jak kamień mógł się poruszać, a tym bardziej walczyć?

      Jerry stanął obok i położył jej dłoń na ramieniu.

      – Zaczniemy rozpakowywanie.

      Pokiwała głową.

      – Ja stanę na straży.

      Tropiciel przyglądał jej się przez chwilę.

      – W porządku.

      – Od tej chwili żadnego niepotrzebnego gadania – powiedziała. – Czekajcie na sygnał... Coś tu na nas poluje.

      ***

      Nic więcej nie przytrafiło się im podczas drogi powrotnej. Do obozu wrócili około północy, gdy podwójny księżyc wisiał wysoko nad nimi, a światło bliźniaczych satelitów przebijało się gdzieniegdzie przez kopułę roślinności.

      Sorilla i jej towarzysze zrzucili swój ładunek w głównej chacie, a potem padli ze zmęczenia. Sierżant pojawiła się dopiero około południa następnego dnia. W porze lunchu podeszła do chaty Samuela ubrana w obcisły podkoszulek na ramiączkach i pasujące do niego kamuflażem spodnie. Przy biodrze miała pięciostrzałowy rewolwer, który samymi rozmiarami sprawiał, że automatyczne pistolety kolonistów wyglądały jak zabawki.

      – Dzień dobry, sierżancie – powiedział Samuel, kiedy jego serce wróciło już do normalnego rytmu.

      – Dobry – odparła, patrząc na papiery rozłożone przed nim. – Dziś już trochę lepiej?

      – Tak, dziękuję – potwierdził. – Racje żywnościowe pozwolą nam przetrwać miesiąc. Znalazłaś to, czego potrzebowałaś?

      Pokiwała głową.

      – Tak. Teraz tylko muszę przemyśleć, co im powiedzieć.

      – Nie jestem pewien, czy mogę w tym pomóc – uśmiechnął się Samuel, choć w jego oczach pozostał cień smutku.

      – To tak jak ja – oznajmiła, przystawiając sobie stołek i siadając. – Nic nie ma sensu...

      – W jakim znaczeniu? – spytał Samuel, zaintrygowany odkładając papiery na bok.

      – Najeźdźcy... wrogowie... czymkolwiek są – powiedziała kobieta, wzdychając – nie są normalni.

      – Mówiliśmy to przecież – zauważył Samuel.

      – Nie to... Mam na myśli... – Sorilla potrząsnęła głową, szukając słów najlepiej opisujących to, co widziała. – Broń, jakiej używają, nic nie trzyma się kupy. Nigdy nie widziałam czegoś, co robi to, co oni... I te kamienne... stwory.

      – Czy to takie dziwne? – spytał Samuel. – Nowe technologie pojawiają się całkiem często.

      – Nowe tak... ale zwykle nowa technologia jest szybsza, silniejsza, ale opiera się na znanych rozwiązaniach. Nigdy nie widziałam broni, która miażdży to, w co uderza, powoduje, że to coś zapada się w sobie. Tak jakby jakaś gigantyczna dłoń zgniotła moich towarzyszy, a przedtem waszą stolicę.

      Przerwała, biorąc głęboki oddech.

      – Jest jeszcze to...

      Wyciągnęła kawałek łącza i rzuciła na stół. Opadło powoli, jak jedwabna chusteczka. Samuel pochylił się i uważnie przyjrzał.

      – Czy to...?

      – Tak, to fragment łącza orbitalnego kolonii, sir.

      Spojrzał uważnie na ucięty koniec, a potem na ten drugi, a oczy rozszerzyły mu się ze zdziwienia.

      – To niemożliwe.

      – Wiem – potwierdziła. – Siła, która w ten sposób zerwała łącze, powinna najpierw ściągnąć z orbity przeciwwagę. A ona tam nadal jest. Sprawdzałam.

      – Boże – powiedział Samuel, wpatrzony w kawałek włókna węglowego leżący na stole. – Ta siła... jest prawie niewyobrażalna.

      – Prawie? – spytała sarkastycznie Sorilla.

      Samuel spojrzał na nią, a w jego oczach pojawił się cień rozbawienia.

      – No cóż... To w większości