– Ania, no… – Alicja mnie przytuliła.
– No już. Nie rozczulam się nad sobą – powiedziałam, ocierając łzy. – Ale naprawdę nie jestem sobie w stanie wyobrazić, co będzie za dwadzieścia lat. Z kim będę spędzać Wigilię?
– U nas zawsze będziesz miłym gościem.
– Ala, wiesz, że to nie to samo. – Westchnęłam.
– Wiem. I nawet nie potrafię ci poradzić. Przecież nie powiem: „zrób sobie z kimś dziecko”.
– Moja mama tak powiedziała.
– Może i miała rację? – zapytała Alicja.
– Może.
– No dobra, a gdyby nawet in vitro, to skąd dawca? – zastanowiła się.
– Z banku nasienia? – pomyślałam na głos. – Bez sensu to wszystko. – Pokręciłam głową.
– Jakoś już bardziej mi się widzi dziecko jako efekt upojnej nocy z jakimś cudownym mężczyzną. – Ala westchnęła. – Tylko skąd tego cudownego faceta wziąć?
– No właśnie… Skąd wziąć… – powtórzyłam.
Ala wyszła tuż po północy. Usiadłam do komputera. Wpisałam w wyszukiwarkę „bank nasienia”. Wyskoczyła mi strona duńskiej placówki. Kliknęłam „wyszukiwanie dawców”. Pojawił się formularz, który wypełniłam.
Rasa – biały
Grupa krwi – 0RH+
Wzrost – ponad 180 cm
Waga – ponad 90 kg. Ojciec mojego dziecka nie powinien być przecież chuchrem.
Oczy… zamyśliłam się. Niebieskie. Tak, ojciec mojego dziecka zdecydowanie mógłby mieć niebieskie oczy.
Włosy – blond.
Można było wybrać jeszcze kilka innych parametrów, których do końca nie rozumiałam. Wyskoczyły mi cztery wyniki.
FENRIR, MIKEY, SILAZ, VAGN
Co za imiona!
Kliknęłam w „Mikey”.
Mikey okazał się duńskim asystentem sprzedaży. Miał sto dziewięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu, ważył sto dziesięć kilo. Miał dziecko w Danii, Holandii, Norwegii, Finlandii i dziewięcioro w Wielkiej Brytanii.
Boże. Wybieranie ojca dla dziecka jak towaru w Biedronce.
Fenrir był inżynierem. Też z Danii.
Silaz był hydraulikiem. Vagn kolejnym inżynierem, podobnie jak Fenrir. Dopiero przy nim odkryłam, że mogę też sprawdzić charakter potencjalnego dawcy. Kliknęłam w serduszko, tam miały być dane opisujące jego inteligencję emocjonalną i zalety oraz słabości.
Nie podobał mi się. Za bardzo samolubny i kontrolujący swoje emocje, zbyt mało empatyczny. Matko, co ja wyprawiam? A Vagn? Vagn okazał się asertywnym pesymistą.
Obejrzałam jeszcze zdjęcia Mickeya, gdy miał kilka tygodni.
Ceny nasienia kształtowały się od kilkudziesięciu do kilkuset euro. Gdybym zechciała, to zdecydowanie byłoby mnie na to stać. Inseminacji mogłam dokonać w klinice bądź w domu. Na stronie widniała oczywiście informacja, jak się do tego zabrać.
Byłam przerażona. I już? I tak łatwo sobie zaprogramować dziecko z określonymi cechami charakteru, wyglądu? Można sobie stworzyć człowieka idealnego?
Przejrzałam kilka innych profili potencjalnych dawców.
Dodie miał wprawdzie zielone oczy, ale za to był bardzo empatyczny. Najwyraźniej nie tylko dla mnie było to ważne, bo miał dwoje dzieci w Polsce. Mógł mieć ich jeszcze trochę, bo na każdy kraj przypadał limit. Dodie z pewnością go nie przekroczył.
Niewiarygodne.
Można było sobie kupić nasienie Dodiego. W zależności od potrzeb – jedną słomkę lub dwie. Mogły do mnie przyjechać zamrożone w suchym lodzie lub w ciekłym azocie.
I już?
Raz, dwa i po wszystkim? Byłam zaskoczona, jakie to proste. Wystarczyło mieć pieniądze, które nawet już miałam.
Ale co ja bym potem napisała w dokumentach? Ojciec nieznany? Czy wpisałabym Dodiego, Mickeya lub Fenrira? Westchnęłam.
Dopasowywanie materiału genetycznego dla mojego dziecka przypominało budowę wieży z klocków. Sama wybierałam kształty i te kolory, które mi się podobały. Moja wieża mogła być dokładnie taka, jaką sobie wymarzyłam.
Niewiarygodne.
Wyjęłam z lodówki lody, których nie dojadła Alicja, i zaczęłam jeść prosto z pudełka. Zamknęłam laptopa, poszłam się umyć i wskoczyłam do łóżka. Nie mogłam znaleźć czystej piżamy, zatem spałam nago. Przecież i tak nikt tego nie zobaczy. Niestety. Oczywiście w każdej chwili mógł widzieć to kolega z pracy, na przykład Jacek. Miałam wrażenie, a w zasadzie pewność, że wystarczyłby tylko drobny gest z mojej strony, a byłby już przy mnie. Nie potrzebowałabym żadnych Mikeyów ani Vagnów. Ojcem mojego dziecka zostałby Jacek Zawistowski, a ja byłabym szczęśliwą mamą. Może niekoniecznie szczęśliwą żoną, ale coś za coś.
Jednak nie mogłam tego zrobić.
Do tego tanga trzeba dwojga, czereśnie zawsze muszą być dwie i takie tam… Dualizm w przyrodzie i w życiu mnie przerażał. Nie było miejsca dla samotnych jednostek.
Wiedziałam o tym, bombardowana od lat życzliwymi słowami przeuroczych ciotek.
– Nie będzie miał kto ci podać wody na starość.
Racja. Nie będzie.
– A co ty zrobisz, jak twoja matka umrze?
Już sama nie wiedziałam, za co byłam na ciotki bardziej zła – czy za przedwczesne pochowanie mojej mamy, czy za tę szklankę wody, a w zasadzie jej brak, na starość.
Pewnie jeszcze kilka lat temu miałabym dużo mniejsze wymagania co do facetów. Gdy człowiek przekroczy dwudziestkę, patrzy na świat z ufnością, jego okulary są różowe. Potem ciemnieją. Gdy jest młody, nie ma też swoich przyzwyczajeń, nawyków, które czasem uniemożliwiają budowanie trwałych relacji.
– Jeżeli już, to bierz się za rozwodników, wdowców. Nigdy za starych kawalerów – mówiła jedna z wszechwiedzących ciotek.
– Ciociu, jakich starych kawalerów? Przecież ja też jestem starą panną.
– Lepiej być starą panną niż starym kawalerem. Tacy są najgorsi – powiedziała. – Poza tym ty nie jesteś starą panną – dodała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
– A kim?
– Dojrzałą, silną i niezależną kobietą. Tak jak i ja – powiedziała z dumą ciotka.
Ciotka nigdy nie wyszła za mąż, ale miała córkę, Kalinę, która została wziętą prawniczką. Bardzo angażowała się w obronę praw kobiet. Widocznie wykres cech osobowości ojca Kaliny osiągał pik w miejscu, w którym określana była empatia. Chociaż z pewnością nikt mu takiego testu nie robił.
Legenda rodzinna głosi, że ciotka pojechała do Międzyzdrojów