Powiedział jedynie to, o czym wiedzieli wszyscy biznesmeni czytający komentarze w „Wall Street Journal”. A jednak w szmaragdowych oczach Larissy zamigotał gniew lub może coś innego. Potem obdarzyła go uśmiechem Mony Lisy.
– Mówisz tak, jakbym od urodzenia walczyła o przejęcie kontroli nad firmą, niczym bohaterka kiepskiego serialu – mruknęła i spokojnie spojrzała mu w oczy. – Przykro mi, że muszę rozwiać twoje melodramatyczne domysły, ale mam pełnomocnika, odkąd pamiętam. – Skrzywiła się. – Nie znam nic nudniejszego niż zebrania zarządu, a ta firma nudziła mnie, jeszcze zanim trafiłam do przedszkola. – Uniosła brwi i zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. – A jak wiesz, nie lubię się nudzić.
– Twój ojciec i były narzeczony zajmowali się twoimi udziałami – rzekł bezlitośnie, ignorując jej przedstawienie. Bo co innego mogło sprowadzić tutaj Larissę, jeśli nie własny interes? Dlaczego w ogóle próbowała to ukryć? – Ale ten eksnarzeczony zniknął, a wszyscy wiedzą, że nie jesteś ulubienicą papy. To zebranie stanowi twoją jedyną szansę na przejęcie kontroli nad finansowym dziedzictwem w dającej się przewidzieć przyszłości.
Tak wyglądała brutalna prawda i Jack był zadowolony, że wyłożył ją na stół. Wydało mu się, że Larissa lekko się zaczerwieniła, ale mógł to równie dobrze być rumieniec od żaru ognia w kominku.
Chciał, aby przyznała się, że właśnie dlatego się tutaj zjawiła, a on miał jej posłużyć jedynie jako narzędzie do osiągnięcia zamierzonego celu. Wiedział, że gdyby Larissa pozyskała go sobie czy wręcz poślubiła, to ogromnie poprawiłoby jej reputację i perspektywy. Właściwie powinien jej współczuć. Czyż niedawne polecenie jego dziadka, zobowiązujące go do rychłego i korzystnego ślubu, nie jest tego samego rodzaju presją? Jack zjawił się na wyspie właśnie dlatego, by pogodzić się z nieuniknionym. Sytuacja ich obojga jest w gruncie rzeczy bardzo podobna.
Lecz w tym momencie Larissa westchnęła teatralnie i zalążek współczucia Jacka natychmiast się rozwiał. Nie, w niczym nie są do siebie podobni. On robi wszystko, by stać się godnym spadkobiercą rodzinnej spuścizny, natomiast Larissa pragnie jedynie nieskrępowanego dostępu do pieniędzy rodziny, aby następnie spędzić życie na trwonieniu majątku.
– Mam inne źródła dochodów – oświadczyła, niedbale machnąwszy ręką, jakby mówiła o pieniądzach rosnących na drzewach. Rzeczywiście w świecie fortun gromadzonych od stuleci często jest to bliskie prawdy. – To Theo miał obsesję na punkcie firmy Whitney Media. On i mój ojciec byli pochłonięci swymi korporacyjnymi rozgrywkami o najwyższe stawki. Ilekroć poruszali ten temat, konałam z nudów. Teraz rozmowa o tym też mnie nudzi.
Jack się roześmiał. Podszedł do siedzącej w fotelu Larissy i pochylił się, opierając dłonie o poręcze.
– Powiem ci, co o tym myślę – rzekł z nutą satysfakcji. – Przybyłaś na tę wyspę w porze sztormów, aby wciągnąć mnie w swoją małą bitwę, która rzekomo nic cię nie obchodzi. – Znów poczuł jej upajający zapach. – Jak wciąż powtarzasz, stałem się nudnie godny szacunku. Nie przypominam żadnego z twoich niebudzących zaufania kochanków celebrytów. Nadawałbym się więc doskonale do roli twojego sprzymierzeńca. To ogromnie poprawiłoby twój wizerunek w oczach ojca. Ugłaskałabyś papę, podając mu mnie na srebrnej tacy, prawda?
To fantastyczny plan, pomyślała Larissa. Wręcz genialny. Jej ojcu nic nie imponowało bardziej niż rodowód dorównujący jego własnemu lub go przewyższający. Bradford Whitney troszczył się wyłącznie o rodzinne dziedzictwo. Pod tym względem Larissa był dla niego nieustannym olbrzymim rozczarowaniem.
Kiedy przedstawiła w domu Theo Markou Garcię jako swojego chłopaka, a potem się z nim zaręczyła, najważniejsze było dla niej jego niskie pochodzenie, gdyż tej wady przyszłego zięcia ojciec w żadnym wypadku by nie przeoczył. Lecz nie doceniła Theo. Przejął kierowanie firmą i stał się dla Bradforda synem, którego nie miał. Ojciec nigdy jej nie wybaczył, że Theo w końcu ją porzucił, wskutek czego firma Whitney Media straciła fenomenalnie zdolnego dyrektora generalnego, zapewniającego znaczny wzrost zysków.
Jack Endicott Sutton byłby cudownym balsamem na zranione ego Bradforda i jego nieco odchudzony portfel akcji. Gdybyż Larissa, będąca czarną owcą rodziny i plamą na nazwisku Whitney, zdołała złączyć się z mężczyzną takim jak Jack. Jedynym spadkobiercą dwóch wspaniałych amerykańskich rodów: bostońskich potomków pierwszych osadników ze statku „Mayflower” oraz rodziny wywodzącej się z wyższych sfer Nowego Jorku – i ich olbrzymich fortun. Człowiekiem, który zmienił się z notorycznego rozpustnika w godnego zaufania, ciężko pracującego dziedzica niezmierzonych bogactw. Bradford nie posiadałby się z radości.
Ale, oczywiście, niczego takiego nie zamyślała. Odkąd przebudziła się ze śpiączki, usiłowała uciec od wielkomiejskiego zgiełku i nużących obowiązków, i wcale nie zamierzała powrócić do Nowego Jorku, zwłaszcza do firmy Whitney Media, a już w żadnym razie nie planowała związać się z szacownym Jackiem Suttonem.
Był ostatnią osobą, o której by pomyślała, ponieważ w jego obecności nie potrafiła zapanować nad swoimi zmysłowymi reakcjami. Lecz aby mu to wyjaśnić, musiałaby przyznać się do władzy, jaką nad nią posiadał, a to byłoby zbyt ryzykowne. Wolała już ścierpieć niepochlebną opinię o sobie.
– Milczysz? – rzekł, przywracając ją z powrotem do rzeczywistości. – Naprawdę sądziłaś, że zdołasz mnie oszukać co do prawdziwego powodu twojej obecności na tej niegościnnej wysepce? – Ukucnął przed nią. – Dlaczego po prostu się do tego nie przyznasz?
Larissa odetchnęła głęboko. A potem, ponieważ wiedziała, że i tak jej nie uwierzy, powiedziała mu prawdę.
– Nie miałam pojęcia, że cię tu zastanę. Nie przyszło mi do głowy, że jest tutaj rezydencja rodziny Endicottów. Chciałam po prostu znaleźć się w jak najodleglejszym zakątku świata. Nie mam żadnego przebiegłego planu dotyczącego mojego ojca. On mnie nic nie obchodzi, podobnie jak koncern Whitney Media.
Jack miał niedowierzanie wypisane na twarzy, toteż mogła dalej bezpiecznie mówić szczerze.
– Może po prostu próbuję się zmienić – rzekła z uśmiechem. – A czyż jakiekolwiek miejsce nadaje się do tego lepiej niż samotna wysepka w porze jesiennych deszczów?
Potrząsnął głową, zabrał dłonie z poręczy fotela i przesunął nimi po jej nogach od kolan do kostek, rozniecając płomień namiętności. Potem nieoczekiwanie ujął ją za ręce. Serce podskoczyło w piersi Larissy.
– Jesteś taka ładna, kiedy kłamiesz – powiedział niemal czule. – Czynisz z kłamstwa rodzaj sztuki. Chyba powinnaś być z tego dumna.
Poczuła się nagle rozczarowana i głęboko zraniona. Czyżby się spodziewała, że Jack Endicott jakimś cudem przedrze się przez wszystkie jej obronne zasieki i zobaczy ją taką, jaka jest naprawdę? Przecież wcale tego nie chciała. Więc skąd w niej ten ból?
Znała odpowiedź. Między nimi coś istniało – w tym, czego doznawała, kiedy jej dotykał, w sposobie, w jaki na nią patrzył. Sprawiał, że wyobrażała sobie, że mogłaby dla niego stać się inna, lepsza. Lecz pięć lat temu nie sprostała tej myśli i cokolwiek Jack w niej ujrzał, ona to zniszczyła. Ponieważ taka właśnie była – niszczyła wszystko, czego się tknęła.
– Rozumiem – rzekła i spojrzała na niego. – Czyli tobie wolno