– Owszem – przyznała. – Krótki okres resocjalizacji, zerwane głupie zaręczyny. Dzięki, że mi o tym przypomniałeś – dorzuciła zgryźliwie.
Co mogła powiedzieć? „To nie byłam ja. Leżałam w śpiączce, a w tym czasie pewna kobieta podszyła się pode mnie i odbiła mi narzeczonego”. Wykluczone! Jej życie nawet bez tych drastycznych, jawnie niewiarygodnych szczegółów przypominało operę mydlaną.
Ostatecznie przecież cały świat wiedział, że Larissa Whitney – pusta, wiecznie imprezująca dziewczyna, źródło nieustannych zmartwień dla swej szacownej rodziny – pewnej nocy osiem miesięcy temu przeżyła załamanie nerwowe przed wytwornym klubem na Manhattanie. Dzięki dociekliwości tabloidów i manipulacjom jej kontrolującej media rodziny, świat dowiedział się również, co rzekomo zdarzyło się później. Larissę umieszczono na pewien czas w prywatnym ośrodku resocjalizacji, a po jego opuszczeniu paradowała po Manhattanie pod rękę ze swym wiernym, cierpliwie znoszącym wszystkie jej wybryki narzeczonym Theo Markou Garcią, dyrektorem generalnym koncernu medialnego jej rodziny. Potem jednak Theo ją porzucił. Porzucił także – co znacznie bardziej szokujące, zważywszy na jego wybujałe ambicje – firmę Whitney Media. Wszyscy obwinili o to niewierną, pozbawioną serca Larissę. Dlaczego nie? Przecież przez lata nieustannie publicznie raniła i upokarzała swego narzeczonego. Niewątpliwie to ona zawiniła.
Prawdziwy przebieg wydarzeń nie był ani w części tak interesujący dla mediów. Larissa nigdy nie trafiła do ośrodka resocjalizacji, lecz przez dwa miesiące w stanie śpiączki walczyła ze śmiercią w szpitalnym łóżku w rodzinnej posiadłości.
Ale Jack i tak by jej nie uwierzył, podobnie jak wszyscy inni. I Larissa, jak zwykle, mogła winić za to tylko siebie.
– Czy nie dość już kłopotów narobiłaś? – spytał, jakby czytał w jej myślach. Z odrazą potrząsnął głową. – Nie licz, że zdołasz mnie wciągnąć w kolejną awanturę. Już dawno temu przejrzałem twoje gierki.
– Skoro tak uważasz – rzuciła z udawanym znudzeniem.
W rzeczywistości miała ochotę zerwać się i uciec jak najdalej od potępiającego spojrzenia Jacka, które zdawało się docierać do jej najbardziej mrocznych wstydliwych sekretów.
Boże, jak nienawidziła tego mężczyzny.
Lecz wolałaby umrzeć, niż okazać mu, że ją zranił. Z pewnością nie mogła wyjawić prawdziwych powodów, dla których znalazła się na tym porośniętym sosnami skrawku lądu otoczonym oceanem, osiem mil od Bar Harbour. Nie mogła mu powiedzieć, że od wielu miesięcy usiłuje zniknąć dla świata, stać się niewidzialna. Nawet nie potrafiłaby wyjaśnić, czym jest dla niej ta cudem darowana druga szansa w jej życiu, które dotychczas tak beztrosko rujnowała.
Przyrzekła sobie, że już nigdy nie będzie się okłamywać, lecz to nie oznaczało, że podobną szczerość jest winna Jackowi Suttonowi. Dlatego powiedziała mu to, co chciał usłyszeć. A teraz obdarzyła go swoim słynnym tajemniczym, zmysłowym uśmiechem, który doprowadzał mężczyzn do szaleństwa i rozpalał wszystkie ich erotyczne fantazje, podczas gdy ona tylko stała przed nimi, obojętna i pusta. To też świetnie potrafiła.
– A w jakie gierki ty grasz, Jack? – spytała wyzywającym tonem.
ROZDZIAŁ DRUGI
Wyglądała tak krucho i bezbronnie. Jack nie pojmował, co sprowadziło taką delikatną istotę rodem ze śmietanki towarzyskiej Manhattanu na tę surową skalistą wyspę. Urzekły go zielone oczy Larissy, w których krył się wieczny smutek – chociaż wiedział, że wszystko w tej dziewczynie jest kłamstwem, i gardził sobą za to, że daje się nabrać na ten fałsz.
A jednak kiedy zobaczył ją siedzącą przy stoliku, tak dziwnie samotną i zagubioną, mimo woli znów poczuł przypływ pożądania.
Flirtowała z nim teraz, prowokująco rozchylając pełne, zmysłowe wargi. Kusiła go, wabiła do siebie. Przypomniał sobie upajający smak jej pocałunków i to, jak zgrabnymi nogami obejmowała jego biodra. Ale nie był już tamtym dawnym mężczyzną, ulegającym swym zachciankom, zwłaszcza tak destrukcyjnym. Wiedział, jak niewiele kobieta tego rodzaju ma do zaoferowania komuś takiemu jak on, kto obecnie przedkłada swą społeczną reputację nad łatwe przyjemności.
– Nie próbuj znów mnie zwodzić – odparł lekceważąco, jakby jej widok nie pobudził jego zmysłów. – Jeden raz w zupełności mi wystarczył.
Uśmiechnęła się do niego. Ten niebezpieczny, zagadkowy uśmiech kusił go jak śpiew syreny, by zapomniał wszystko, co o niej wie, i po prostu nasycił się jej pięknym ciałem.
– Och, Jack – zamruczała miękko, a jego znów przeniknął zmysłowy dreszcz. – Wszyscy mężczyźni tak mówią… na początku.
Lecz Jack znał prawdziwą Larissę Whitney i wszystkie jej podłe postępki. Dlatego nie zwiedzie go jej rzekoma kruchość i bezradność. Wiedział, że pod czarującą powierzchownością tej kobiety kryje się bezduszna pustka.
Gdy teraz na nią patrzył, miał wrażenie, że spogląda w lustro, które świadomie rozbił przed pięcioma laty. I nie spodobało mu się to, co widzi. Larissa przypomniała mu dawnego siebie, o którym pragnął zapomnieć.
– W piątek o świcie z wyspy Maine odpływa prom – powiedział chłodno. – Chcę, żebyś na niego wsiadła.
Roześmiała się dźwięcznie, sprawiając, że Jack zatęsknił nagle za rzeczami, o których wiedział, że są fałszem – i o to też się obwinił.
– Rozkazujesz mi opuścić wyspę? – rzekła bez cienia lęku. – Jakie to władcze. Zaraz zemdleję ze strachu.
Jack przyjrzał się Larissie. Wyspa Maine była jego schronieniem, miejscem ucieczki podczas posępnych zim, niezaśmiecona wówczas tłumami bogatych turystów, którzy roili się na niej latem. Podczas miesięcy poza sezonem nie musiał być tym Jackiem Endicottem Suttonem – prawowitym dziedzicem dwóch wspaniałych amerykańskich fortun, a zarazem utrapieniem dla swego czcigodnego dziadka. Tutaj nie musiał się martwić, czy w przyszłości będzie potrafił zarządzać rodzinną fundacją charytatywną Endicott Foundation. Zaszyty na wyspie Maine pośród rybaków i poławiaczy krabów, którzy darzyli szacunkiem jedynie morze, a i to nie zawsze, mógł być po prostu sobą.
Nie pozwoli, żeby Larissa Whitney skaziła ten jego azyl swymi podstępnymi intrygami. A domyślał się, co sprowadziło ją tutaj, z dala od jej naturalnego terytorium wyższych sfer, mody, wytwornych przyjęć i plotkarskich tabloidów, i wcale mu się to nie podobało.
– Nawet nie spytałaś, co mnie tutaj przywiodło – powiedział i przyjrzał się uważnie nieprzeniknionej masce jej twarzy, jak zwykle gładkiej i pustej. Zirytowało go, że szukał w niej czegoś więcej. – To typowe dla ciebie, że skupiasz się wyłącznie na sobie.
– Wpadłeś do tej gospody jak współczesny Heathcliff z Wichrowych Wzgórz – zauważyła.
Zdawało się, że ta myśl przywołała marzenia. Lecz Jack ani przez chwilę w to nie uwierzył. Larissa, podobnie jak większość członków jej klasy społecznej, potrafiła w razie potrzeby być doskonałą aktorką. Lecz czy jest w niej coś więcej? Dlaczego wciąż pragnie się tego dowiedzieć?
– Wszystko tu jest takie romantyczne – dodała z westchnieniem.
– Chyba wiem, po co tutaj przyjechałaś – powiedział,