ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szczęście opuściło Larissę Whitney z głośnym trzaśnięciem drzwi w pewien wietrzny i deszczowy listopadowy wieczór.
Odwróciła wzrok od mokrej szyby okna, za którym groźne fale szarego Atlantyku rozbijały się z hukiem o skaliste wybrzeże samotnej wyspy Maine, i popatrzyła bez szczególnego zainteresowania w kierunku drzwi. Siedziała w małej gospodzie – jedynym lokalu w jedynej tutejszej osadzie. Przyjechała kilka dni temu na to odludzie w poszukiwaniu samotności i jak dotąd się nie zawiodła.
Lecz teraz, oczywiście, zjawił się właśnie on.
Poczuła nerwowy skurcz żołądka na widok mężczyzny stojącego w drzwiach, a potem zamrugała, jakby miała nadzieję, że to tylko zjawa, która zniknie z powrotem w otchłani jej pamięci. Ale nie: Jack Endicott Sutton wszedł do środka, zdjął zniszczony płaszcz przeciwdeszczowy i powiesił go na wieszaku.
– Och proszę, każdy, tylko nie Jack Sutton – szepnęła do siebie Larissa i zacisnęła palce na kubku z kawą.
Ale to był on, nikt inny.
Rozpoznałaby wszędzie te bystre czarne oczy, urodziwą męską twarz i wysoką, szczupłą, muskularną sylwetkę. Pamiętała go jeszcze w koszulce uniwersyteckiej drużyny rugby w Yale, a także z późniejszych czasów, kiedy studiował prawo na Harvardzie.
Tego wieczoru miał na sobie zwykły czarny podkoszulek z długim rękawem, stare, znoszone dżinsy i ciężkie buciory, chociaż kiedy przebywał w swoim naturalnym żywiole pośród śmietanki towarzyskiej Manhattanu, nosił zazwyczaj garnitury od Armaniego. Lecz teraz nawet to niepozorne ubranie nie upodobniło go do wypełniających bar mieszkańców wyspy.
Wyróżnia się jak zawsze i wszędzie, pomyślała Larissa i serce zabiło jej mocno. Liczne pokolenia świetnych przodków sprawiły, że Jack Endicott Sutton był kimś o wiele więcej niż tylko oszałamiająco przystojnym brunetem. Traktował swoje dziedzictwo z całkowitą nonszalancją, niczym potężny oręż, którym nie musi wymachiwać na pokaz. Mimo to emanował groźną, władczą aurą pewności siebie graniczącej z arogancją. W ciągu ostatnich dwóch wieków jego rodzina wydała magnatów przemysłowych, politycznych przywódców i wizjonerów, sławnych filantropów i obrotnych inwestorów giełdowych – a on był ich nieodrodnym potomkiem.
Larissa znała go dobrze, gdyż wywodziła się z tej samej wyższej sfery. Lecz dla niej Jack Sutton był też najgorszym koszmarem, od którego nie zdołała uciec nawet tutaj, na końcu świata.
Nie było sensu wpadać w histerię. Zgarbiła się i naciągnęła na głowę kaptur swetra, jakby chciała skryć się przed wszystkimi znajomymi i przed całym swoim popapranym życiem.
Zmusiła się, by odwrócić wzrok od tego najbardziej wziętego kawalera na Manhattanie z powrotem ku wzburzonemu oceanowi. Pocieszała się, że Jack prawdopodobnie jej nie pozna. Opuściła Nowy Jork przed kilkoma miesiącami, nie informując, dokąd się udaje, a nikt nawet by nie podejrzewał, że trafiła na tę zapomnianą wysepkę, tysiące mil od najbliższego pięciogwiazdkowego kurortu wypoczynkowego, ubrana w wytarte dżinsy i sweter i nawet nieumalowana. W dodatku przed wyjazdem skróciła swe słynne długie blond włosy i przefarbowała je na czarno. Wszystko po to, żeby nikt jej nie rozpoznał – nawet Jack Sutton, upiór z jej dawnego pogmatwanego życia.
Miała jednak niepokojące przeczucie, że jego nie uda się zwieść. Czyż już wcześniej się o tym nie przekonała? Właśnie dlatego widok Jacka tak bardzo ją zdenerwował.
Poleciła sobie oddychać głęboko, tak jak nauczył ją lekarz w Nowym Jorku. Oddychaj. Jack w ogóle cię nie zauważy, a nawet jeśli tak, nie przyjdzie mu do głowy, że to może być…
– Larissa Whitney.
Jego chłodny cichy głos z lekką nutą rozbawienia musnął ją jak pieszczota, a potem wniknął w nią i wstrząsnął do głębi.
Oddychaj.
Lecz nie potrafiła, gdyż z wrażenia zaparło jej dech.
Mężczyzna, nie czekając na zaproszenie, usiadł naprzeciwko. W jego oczach błysnęło coś, co obawiała się nazwać, gdy w końcu ośmieliła się na niego spojrzeć.
Dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie właśnie on musiał się tutaj zjawić? Co go tu sprowadziło? Oto znalazła się na tej surowej skalistej wyspie z człowiekiem, który zbyt dużo o niej wie. Zawsze wiedział. Dlatego tak ją onieśmielał i budził w niej lęk.
Nagle zapragnęła udać kogoś innego. „Nie znam żadnej Larissy Whitney”. Mogłaby wyprzeć się siebie i w ten sposób uwolnić się od ciężkiego brzemienia przeszłości.
Nie odważyła się jednak na to, gdy przeszywał ją przenikliwym wzrokiem. Zamiast tego rzuciła mu wymuszony zdawkowy uśmiech, który udoskonaliła już w kołysce. Znacznie później ktoś zwrócił jej uwagę, że uśmiech powinien obejmować także oczy – ale mu nie uwierzyła.
– Przyznaję się do winy. Tak, to ja – odrzekła beztrosko, jakby pojawienie się tego silnego, władczego mężczyzny nie wywarło na niej żadnego wrażenia. Wciąż utrzymywała na twarzy ten uśmiech – równie pusty jak ona sama.
– Co za niespodzianka – powiedział wyzywającym tonem z odcieniem chłodnej pogardy. – Ale nie widzę tu tłumu paparazzich, setek jachtów w porcie ani nocnych klubów pełnych bogatych i śmiertelnie znudzonych turystów. Czy przypadkiem nie pomyliłaś kamienistej plaży wyspy Maine z wybrzeżem południowej Francji?
– Ja też jestem zachwycona, że cię widzę – mruknęła sarkastycznie. – Ile to lat minęło? Pięć? Sześć?
– Co ty tu robisz, Larisso? – spytał ostro.
– Czyż nie mogę wybrać się na krótkie wakacje? – rzuciła lekko, maskując niepokój.
– Ale nie do takiej zapadłej dziury z jednym sklepem wielobranżowym, gospodą i paruset mieszkańcami. Prom kursuje stąd tylko dwa razy na tydzień, o ile nie przeszkodzi mu sztorm. – Skrzywił się posępnie. – Nie ma żadnego powodu, żeby znalazł się tutaj ktoś taki jak ty.
– Za to mieszkańcy są bardzo gościnni – rzuciła sucho.
Odchyliła się do tyłu na krześle, usiłując pojąć swoją skomplikowaną reakcję emocjonalną na widok Jacka. Znała go niemal od urodzenia. Oboje dorastali w tym samym wąskim kręgu nadzwyczaj bogatych nowojorczyków. Chodzili do tych samych prywatnych szkół, a później do elitarnych college’ów. Odwiedzali te same modne, wytworne miejsca: Aspen, Hamptons, Miami, Martha’s Vineyard.
Natykała się na niego często jako nastolatka, a także później, w wieku dwudziestu paru lat na szalenie wytwornych przyjęciach. Z tamtych czasów zapamiętała go jako beztroskiego, olśniewająco przystojnego i obdarzonego błyskotliwą inteligencją.
Obecnie nie było w nim niczego z tamtego młodego lekkomyślnego mężczyzny. A Larissa miała również inne, późniejsze wspomnienia związane z Jackiem Suttonem, które najchętniej wyparłaby z pamięci. Zrozumiała wtedy, że jego zniewalający urok jest szczególnie niebezpieczny właśnie dla niej.
W przeszłości zafascynował ją, a potem przeraził. Lecz to zdarzyło się, zanim przeżyła swoje małe prywatne oświecenie i zyskała drugą szansę. I oto teraz pojawienie się Jacka Suttona groziło zniszczeniem tego wszystkiego, niczym eksplozja bomby. On był nieopanowany i nieobliczalny, a to i tak jego lepsze cechy.
Larissa usiadła wygodniej i przybrała swobodną pozę. Odruchowo udawała niefrasobliwość, gdyż właśnie tego się po niej spodziewał. Czasami zastanawiała się, czy idealne dostosowywanie się do oczekiwań świata nie jest jej jedynym prawdziwym talentem.
– Czy ukrywasz się w przebraniu? – zapytał Jack zniewalająco miękkim głosem, który przejął ją zmysłowym dreszczem. Jednak zatuszowała to, udając znudzenie. – A może przed czymś uciekasz? Jaką fantastyczną rolę tutaj odgrywasz?
– Dlaczego tak cię to interesuje? – rzekła z lekkim śmiechem. – Obawiasz się, że ta rola ma związek z tobą?
– Wręcz przeciwnie