– Nigdy mnie nie gryzą. Zawsze przygarniam ranne zwierzęta. Kiedyś nawet ratowałam węża, którego pokaleczyła kosiarka.
– Nie boisz się węży?
– Boję się panicznie, ale on krwawił i cierpiał. Podniosłam go i posmarowałam maścią z antybiotykiem. Nie miał nic przeciwko. Ale ani bandaż, ani plaster nie chciały się trzymać, więc zawiozłam go do weterynarza od dzikich zwierząt. Ciekawe, czy to ten sam.
– Możliwe. Niewielu ich jest w pobliżu Catelow. Jaki to był wąż?
– Nie mam pojęcia, ale był duży.
– W jakim kolorze?
Kiedy go opisała, Tank wybuchnął śmiechem.
– No nie wierzę. Po prostu niemożliwe! To był grzechotnik, ty szalona kobieto. One są śmiertelnie niebezpieczne!
– Naprawdę? Był zupełnie spokojny, kiedy go opatrywałam i wiozłam w pudełku do weterynarza. Ale jego od razu próbował ugryźć. Pewnie dlatego lekarz rehabilitant tak dziwnie na mnie patrzył, kiedy nalegałam, żeby po kuracji wypuścił węża. Nic mi nie powiedział.
– Naprawdę masz niezwykły dar – mruknął Tank, patrząc na nią z podziwem.
– Zwierzęta mnie lubią – przyznała nieśmiało. – Kiedy karmię ptaki, muszę się spieszyć, bo siadają mi na rękach.
– Ja też cię lubię – powiedział, szukając jej spojrzenia.
– Naprawdę? – zapytała, rozchylając z zaskoczenia usta. – Nie boisz się, że kiedy się wścieknę, zamienię cię w ropuchę? – spytała, gdy się uśmiechnął.
– Nie masz kota.
– Słucham?
– Wszyscy wiedzą, że czarownice mają koty. Sprawdź to sobie w sieci – pouczył ją, siląc się na powagę.
Merissa wybuchnęła śmiechem.
– Powiedzieć mu o tych dwóch, które karmimy co rano, odkąd się do nas przybłąkały? – wtrąciła Clara scenicznym szeptem, wracając z pudełkiem i ze szmatką.
– Cii. – Merissa położyła palec na ustach.
Tym razem roześmiali się wszyscy troje.
Tank owinął wiewiórkę gałgankiem i podał ją Merissie, żeby zrobić otwory w tekturowej pokrywce pudełka.
– Nic ci nie będzie – pocieszała zwierzątko, które nadal drżało.
– Musi być w szoku – westchnął Tank, wkładając delikatnie rudzielca do pudełka. – Zaraz skontaktuję się z weterynarzem.
– Dasz nam znać? – zapytała Merissa.
– Oczywiście – przytaknął z uśmiechem.
– Mam nadzieję, że przewody na strychu nie są ponadgryzane – powiedziała zmartwiona Clara. – Od razu zamknę ten wywietrznik.
– Przynajmniej to samiec. Nie musimy się martwić, że osieroci dzieci. Gdybyśmy odcięli matce dostęp do młodych, wszystkie by zginęły.
– To prawda. Musisz jednak pamiętać o zagrożeniu, które sprowadzają wiewiórki, podgryzając kable – westchnął Tank, przyglądając się wtyczce wyjętej z gniazdka. – Starajcie się nic nie włączać, dopóki mój człowiek nie sprawdzi elektryki.
– Dobrze. I dziękuję. Nie chciałabym tu pożaru.
– Ja też nie – wtrąciła Clara.
– Niebezpieczeństwo nie jest zbyt duże, szczególnie że w porę odkryliśmy spalony przewód, ale lepiej dmuchać na zimne. Na razie zabiorę zwierzaka do domu. Dam wam znać jutro.
– Jeszcze raz dziękuję – powiedziała Merissa, posyłając mu uśmiech.
– Dobranoc.
Tank ruszył do samochodu, ale jeszcze obejrzał się, żeby im pomachać.
Merissa i Clara patrzyły, jak odjeżdżał, a potem wróciły do salonu. Stała w nim pięknie ubrana choinka z kolorowymi światełkami. Ze względu na migreny Merissy nie mogły mrugać, ale i tak pięknie świeciły. Clara przytuliła córkę.
– Widzę, dokąd to zmierza. Nie trzeba do tego być medium – zażartowała, rozśmieszając Merissę.
– Jestem taka szczęśliwa – oznajmiła dziewczyna, kładąc jej głowę na ramieniu. – Nie sądziłam, że znajdę kogoś, kto polubi mnie taką, jaką jestem.
– Raz myślałam, że mi się to udało – odezwała się cicho Clara. – I popełniłam ogromny błąd, za który ty zapłaciłaś nawet więcej niż ja.
– Dalton o tym wie.
– Co?
– Tank wie, co zrobił nam ojciec. Powiedział, że gdyby nas wtedy znał, nie dopuściłby do tego.
– Od dawna żyję w strachu, że Bill nas znajdzie i wróci, żeby wyrównać rachunki za rozwód – przyznała Clara.
– Wiesz, gdzie on może być teraz?
– Słyszałam od jego kuzyna, który kontaktuje się ze mną od czasu do czasu, że pracuje w dokach w Kalifornii. Mam nadzieję, że tam zostanie.
– Ja też – przytaknęła gorliwie Merissa. – Ja też!
Tank zawiózł wiewiórkę do lecznicy dla dzikich zwierząt. Nie mógł zostawić jej u zwykłego weterynarza, bo zabraniało tego prawo. Dzikie zwierzęta powinien leczyć wyłącznie wykwalifikowany personel, więc dużo z nich nie dostawało swojej szansy. Ponieważ certyfikowanych weterynarzy było niewielu, zwykle byli zawaleni robotą i nie mieli czasu odbierać telefonów. Przepisy prawa miały chronić ludzi i zwierzęta, ale jednocześnie sprawiały, że wiele rannych stworzeń nie uzyskiwało pomocy. Czasem zdarzało się, że dobre intencje prawodawcy prowadziły do dramatów.
– Przynajmniej ten przeżyje – powiedział Tank swojemu przyjacielowi.
– Jest tylko lekko przysmażony i w szoku – oznajmił Greg Barnes, badając wiewiórkę. – Parę dni odpoczynku z dobrą dietą i znów będzie mógł podgryzać kable – westchnął, wsadzając zwierzę do czystej klatki z wodą i jedzeniem.
W sąsiednich klatkach i kojcach siedziały szop z zabandażowaną łapą, wilk bez jednej nogi i kruk ze złamanym skrzydłem.
– Co im się stało?
– Dzieciaki z bronią – prychnął Greg. – Nastolatek strzelał do ptaków dla sportu. Uciąłem sobie pogawędkę z nim i jego ojcem, i zgłosiłem sprawę policji.
– A wilk?
– Pożarł dwa cielaki ranczerowi. Został schwytany w sidła. Stracił łapę i zdechłby, gdybym go nie znalazł. Ludzie i dzikie zwierzęta nie żyją w zgodzie.
– Ranczer bronił dobytku.
– To prawda. W takich sytuacjach nie ma zwycięzców. I tak będzie miał sprawę za polowanie na zagrożony gatunek. Upierał się, że jego cielaki też były zagrożone, ale to mu nie pomoże. – Weterynarz pokręcił głową. – Ci, którzy piszą ustawy o dzikich zwierzętach, często w ogóle nie mieli z nimi do czynienia. Czasem chciałbym zamknąć ich w jednym pomieszczeniu z kilkoma głodnymi wilkami – rozmarzył się. – Ech, nieważne. Chociaż to z pewnością zmieniłoby ich nastawienie. Ci, którzy by przeżyli, szybko dostosowaliby prawo do rzeczywistości – dodał, mierzwiąc sierść wilka przez pręty klatki. – Ciebie to nie dotyczy, staruszku. Są dobre i złe wilki. Tak jak i ludzie – oznajmił, zerkając na Tanka.