Odzyskaną harmonię zmąciła śmierć Melquiadesa. Chociaż było to wydarzenie do przewidzenia, nie spodziewano się go w tych okolicznościach. Kilka miesięcy po powrocie Melquíades zaczął się starzeć w tak zastraszającym tempie, że uważano go za jednego z tych bezużytecznych pradziadków, którzy jak cienie krążą po sypialniach, powłócząc nogami, i wspominają dawne dobre czasy, staruszków, o których nikt się już nie troszczy i nawet o nich nie pamięta, aż do dnia, gdy rankiem znajdzie ich nieżywych w łóżkach. Z początku José Arcadio Buendía towarzyszył mu w jego zajęciach, rozentuzjazmowany nowością, jaką była dagerotypia i przepowiednie Nostradamusa. Z wolna jednak zaczął go pozostawiać jego własnej samotności, bo coraz trudniej było się z nim porozumieć. Tracił wzrok i słuch, tych, z którymi rozmawiał, mylił z ludźmi znanymi mu z odległych epok ludzkości i odpowiadał na pytania urywaną mieszaniną języków. Chodził, macając rękami powietrze, choć pomiędzy sprzętami poruszał się z niewytłumaczalną zręcznością, jakby był obdarzony instynktem orientacji opartym na doznaniach bezpośrednich. Pewnego dnia zapomniał włożyć sztuczną szczękę, którą zostawiał na noc w szklance wody obok łóżka, i odtąd już jej nie używał. Kiedy powiększono dom, Urszula kazała dla niego zbudować specjalny pokój obok warsztatu Aureliana, daleko od hałasów i krzątaniny domowej, z jednym ogromnym oknem i półkami, na których sama ułożyła mu książki, niemal doszczętnie zjedzone przez mole, i papiery kruszące się w ręku i pokryte nieczytelnymi znakami; postawiła tam także szklankę ze sztuczną szczęką, w której zakiełkowały wodne roślinki z maleńkimi żółtymi kwiatkami. Nowe miejsce najwidoczniej spodobało się Melquiadesowi, bo przestano go widywać nawet w jadalni. Chodził tylko do warsztatu Aureliana, gdzie spędzał długie godziny, gryzmoląc swoją enigmatyczną literaturę na pergaminach, które zabierał z sobą, a które wydawały się zrobione z zeschłej materii, kruchej jak ciasto francuskie. Tam zjadał posiłki, które Visitación przynosiła mu dwa razy dziennie, ale w ostatnich czasach stracił apetyt i żywił się tylko jarzynami. Wkrótce przybrał ten mizerny, słabowity wygląd właściwy wegetarianom. Jego skóra pokryła się meszkiem podobnym do tego, który pojawiał się na staroświeckiej, nigdy niezdejmowanej kamizelce, a oddech stał się smrodliwy jak u śpiącego zwierzęcia. Aureliano w końcu zapomniał o nim pochłonięty układaniem swych wierszy, ale kiedyś wydało mu się, że coś rozumie z bełkotliwych monologów starca, i zaczął przysłuchiwać się uważniej. Jedynym, co mógł wyłowić z tej przemowy, podobnej dźwiękiem do toczących się kamieni, było trzykrotnie powtórzone słowo equinox i nazwisko Alexandra von Humboldta. Arcadio zdołał nawiązać z nim trochę bliższy kontakt, kiedy zaczął pomagać Aurelianowi w złotnictwie. Na wysiłek podjęty, aby się z nim porozumieć, Melquíades odpowiadał, rzucając od czasu do czasu zdania po hiszpańsku, nader luźno związane z rzeczywistością. Któregoś popołudnia jednakże jakby olśniło go nagłe wzruszenie. Wiele lat później, stojąc przed plutonem egzekucyjnym, Arcadio miał sobie przypomnieć to drżenie, z jakim Melquíades odczytał mu kilka stronic nieprzeniknionych zapisków, których oczywiście nie zrozumiał, ale które, gdy je czytał głośno, brzmiały jak encykliki papieskie. Uśmiechnął się potem, po raz pierwszy od dłuższego czasu, i powiedział po hiszpańsku: „Gdy umrę, gotujcie rtęć w moim pokoju przez trzy dni”. Arcadio powtórzył to Josemu Arcadiowi Buendíi, a ten usiłował otrzymać od niego jakąś obszerniejszą informację, lecz wszystkim, co uzyskał, była odpowiedź: „Osiągnąłem nieśmiertelność”. Kiedy oddech Melquiadesa zaczął cuchnąć, Arcadio prowadził go do kąpieli co czwartek rano. Zdrowie Melquiadesa jakby się polepszyło. Rozbierał się i wchodził do wody razem z chłopcami, a jego tajemniczy zmysł orientacji pozwalał mu omijać głębokie i niebezpieczne miejsca. „Wszyscy wyszliśmy z wody” – powiedział kiedyś. Tak minęło wiele czasu i nikt go nie widywał w domu, z wyjątkiem tego wieczoru, gdy dokonał wstrząsającego wysiłku, żeby naprawić pianolę, albo w te ranki, gdy szedł do rzeki razem z Aurelianem, niosąc pod pachą tykwę i kulę pachnącego mydła, zawiniętą w ręcznik. Pewnego czwartku, zanim zawołano go, by pójść nad rzekę, Aureliano usłyszał jego słowa: „Umarłem na febrę w rozlewiskach Singapuru”. Tego dnia wszedł do wody w niebezpiecznym miejscu; odnaleziono go dopiero następnego dnia, parę kilometrów dalej w dół rzeki, wyrzuconego na świetlistą łachę, z jednym samotnym sępem na brzuchu. Wbrew protestom wzburzonej Urszuli, która opłakiwała go z większym żalem niż własnego ojca, José Arcadio Buendía sprzeciwił się pochowaniu go w ziemi. „Jest nieśmiertelny – oświadczył – i sam nam podał formułkę wskrzeszenia”. Odnalazł zapomniany tygiel i napełnił go rtęcią, aby parowała obok trupa, który z wolna zaczynał pokrywać się niebieskimi pęcherzykami. Don Apolinar Moscote odważył się wspomnieć, że niepogrzebany topielec jest niebezpieczny dla zdrowia publicznego. „Nic podobnego, skoro on żyje”, brzmiała odpowiedź Josego Arcadia Buendíi, który zakończył siedemdziesięciodwugodzinne okadzanie rtęcią, dopiero gdy trup już zaczynał się rozkładać, wypełniając dom wonią zgnilizny; wtedy też dopiero pozwolił go pogrzebać, i to nie byle jak, lecz z honorami należnymi największemu dobroczyńcy Macondo. Był to pierwszy pogrzeb, jaki widziano w miasteczku, z największą liczbą uczestników, i dopiero w sto lat później jego splendor miał zostać przyćmiony przez karnawał pogrzebowy Mamy Grande. Pochowano Cygana w grobowcu wzniesionym pośrodku terytorium przeznaczonego na cmentarz, a na płycie grobowej wypisane zostało to wszystko, co o nim wiedziano: MELQUÍADES. Poświęcono mu dziewięć nocy żałobnego czuwania. W tłumie, który gromadził się na dziedzińcu, popijając kawę, opowiadając anegdotki albo grając w karty, Amaranta znalazła okazję, by wyznać swą miłość Pietrowi Crespiemu, od paru tygodni oficjalnie zaręczonemu z Rebeką. Pietro zakładał teraz w Macondo sklep z instrumentami muzycznymi i nakręcanymi zabawkami, w tej samej dzielnicy, gdzie wegetowali jeszcze Arabowie, którzy niegdyś wymieniali świecidełka na papugi, znanej powszechnie pod nazwą ulicy Turków. Włoch, którego głowa okryta wypomadowanymi lokami wzbudzała w kobietach nieodpartą potrzebę westchnień, potraktował Amarantę jak rozkapryszoną dziewczynkę, na którą nie trzeba zwracać zbyt wielkiej uwagi.
– Mam młodszego brata – powiedział jej. – Wkrótce przyjedzie pomóc mi w sklepie.
Amaranta poczuła się upokorzona i z zapiekłą urazą powiedziała mu, że zdecydowana jest przeszkodzić zaślubinom siostry, choćby próg kościoła mieli przestąpić po jej własnym trupie. Ta dramatyczna groźba wywarła na Włochu tak wielkie wrażenie, że nie oparł się pokusie powtórzenia jej Rebece. Tak więc wyjazd Amaranty, ciągle odkładany ze względu na zajęcia Urszuli, został zorganizowany w ciągu niecałego tygodnia. Amaranta nie sprzeciwiała się, lecz całując Rebekę na pożegnanie, szepnęła jej do ucha:
– Nie rób sobie złudzeń. Mogą mnie wywieźć na koniec świata, a ja i tak znajdę sposób, żeby przeszkodzić twojemu małżeństwu, choćbym musiała cię zabić.
Nieobecność Urszuli i niewidzialna obecność Melquiadesa, który nadal krążył cicho po wszystkich pokojach, sprawiły, że dom nagle stał się ogromny i pusty, a Rebece powierzono obowiązki gospodarskie, podczas gdy Indianka przejęła przemysł cukierniczy Urszuli. Wieczorami, gdy przychodził Pietro Crespi, anonsowany z daleka orzeźwiającym zapachem lawendy i zawsze jakąś zabawką w prezencie, narzeczona przyjmowała go w dużym salonie, przy drzwiach i oknach