Sto lat samotności. Габриэль Гарсиа Маркес. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Габриэль Гарсиа Маркес
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-0620-0
Скачать книгу
– Kosztuje tylko dwadzieścia centavos.

      Aureliano wrzucił monetę do skarbonki, którą kobieta trzymała na kolanach, i wszedł do pokoju, nie wiedząc po co. Młoda Mulatka z drobnymi piersiami suczki leżała nago na łóżku.

      Przed Aurelianem sześćdziesięciu trzech mężczyzn przeszło już dziś przez ten pokój. Powietrze, przesiąknięte wyziewami i potem, zaczynało się zmieniać w jakąś błotną zawiesinę. Dziewczyna zdjęła przepocone prześcieradło i poprosiła Aureliana, by wziął je za drugi koniec. Było ciężkie jak brezent. Wyżymali je, aż odzyskało normalną wagę. Odwrócili na drugą stronę matę, także przepoconą na wskroś. Aureliano pragnął, by to zajęcie nigdy się nie skończyło. Znał teoretycznie technikę miłości, ale nie mógł utrzymać się na nogach, kolana się pod nim uginały, całe ciało pokryło się gęsią skórką. Kiedy dziewczyna skończyła słać łóżko i powiedziała mu, żeby się rozebrał, Aureliano znalazł zadziwiającą wymówkę: „Kazali mi wejść, wrzucić dwadzieścia centavos do skarbonki i nie siedzieć zbyt długo”. Dziewczyna pojęła jego opory. „Jeżeli wrzucisz następną dwudziestkę przy wyjściu, możesz zostać dłużej” – powiedziała łagodnie. Aureliano rozebrał się dręczony wstydem, nie mogąc pozbyć się myśli, że jego nagość nie wytrzymuje porównania z nagością brata. Pomimo wysiłków dziewczyny, czuł się coraz bardziej obojętny i straszliwie samotny. „Wrzucę następne dwadzieścia centavos” – powiedział zgnębionym głosem. Dziewczyna podziękowała mu w milczeniu. Plecy jej były jak jedna rana, skóra niemal przyrośnięta do żeber i oddech przerywany niezmiernym wyczerpaniem. Dwa lata temu, bardzo daleko stąd, zasnęła którejś nocy, nie zgasiwszy świecy, i obudziła się otoczona płomieniami. Dom, gdzie mieszkała razem ze swoją babką, zamienił się w stertę popiołu. Od tego czasu babka jeździła z nią od wsi do wsi, sprzedając ją mężczyznom za dwadzieścia centavos, aby pokryć stratę spalonego domu. Według obliczeń dziewczyny brakowało jeszcze około dziesięciu lat, licząc po siedemdziesięciu mężczyzn co noc, bo musiała także pokrywać wydatki podróży, wyżywienie dla nich obu i płacić pensję indiańskim tragarzom, którzy nosili fotel. Kiedy matrona zastukała po raz drugi do drzwi, Aureliano oszołomiony i bliski płaczu wyszedł z pokoju, nie dokonawszy niczego. Tej nocy nie mógł spać, rozmyślając o dziewczynie z pożądaniem pomieszanym z litością. Czuł jakąś nieodpartą potrzebę kochania jej i otoczenia opieką. Rankiem, osłabiony bezsennością i trawiony gorączką, postanowił spokojnie, że się z nią ożeni, żeby uwolnić ją od despotyzmu babki i co noc cieszyć się tą satysfakcją, którą ona dawała siedemdziesięciu mężczyznom. Ale gdy zjawił się w sklepiku Catarina o dziesiątej rano, dziewczyna już odjechała.

      Czas odwiódł go od tego oszałamiającego zamiaru, ale pogłębił uczucie frustracji. Postanowił szukać schronienia w pracy. Zrezygnował na całe życie z poznania kobiety, by ukryć hańbę swej bezsilności. Tymczasem Melquíades utrwalił już na swych płytkach wszystko, co było do utrwalenia w Macondo, i porzucił dagerotypię, wydając ją na pastwę obłędu José Arcadia Buendíi, który postanowił wykorzystać tę sztukę, by otrzymać naukowy dowód istnienia Boga. Był pewien, że za pomocą skomplikowanego procesu nakładających się jedna na drugą ekspozycji, dokonanych w różnych miejscach domu, prędzej czy później uzyska dagerotyp Boga, jeżeli Bóg istnieje, albo obali raz na zawsze wszystkie hipotezy co do jego istnienia. Melquíades natomiast zagłębił się w interpretacjach Nostradamusa. Przesiadywał do późna, dusząc się z gorąca w swojej wypłowiałej aksamitnej kamizelce, bazgrząc po papierach swoimi drobnymi jak łapki wróbla rękami, na których lśniące niegdyś pierścienie straciły połysk z dawnych czasów. Pewnej nocy wydawało mu się, że znalazł przepowiednię o przyszłości Macondo. Miała to być olśniewająca metropolia z wysokimi domami ze szkła, gdzie nie pozostanie już śladu wielkiego rodu Buendíów. „Pomyłka! – ryknął José Arcadio Buendía. – Domy nie będą ze szkła, tylko z lodu, tak jak mnie się śniło, i zawsze będzie istniał jakiś Buendía, po wieki wieków”. W tym domu pomyleńców Urszula walczyła o zachowanie zdrowego rozsądku i rozszerzyła swoją produkcję zwierzątek z karmelu dzięki olbrzymiemu piecowi, który całą noc wypiekał kosz za koszem chleba, jak również najróżniejszego rodzaju budynie, bezy i babeczki, które w ciągu kilku godzin rozchodziły się po całej okolicy moczarów. Osiągnęła już wiek, w którym miała prawo odpocząć, mimo to była coraz bardziej pomysłowa i ruchliwa. Tak ją pochłaniały jej dobrze prosperujące przedsiębiorstwa, że pewnego popołudnia, gdy wyrabiała z Indianką ciasto, spojrzawszy z roztargnieniem na podwórko, zobaczyła tam dwie nieznajome i piękne dziewczyny haftujące na tamborkach w świetle ostatnich promieni słonecznych. Były to Rebeka i Amaranta. Od niedawna dopiero zdjęły żałobę po babce, noszoną z nieugiętym rygorem przez trzy lata, a ich kolorowe sukienki jak gdyby wyznaczyły im nowe miejsce w świecie. Rebeka, wbrew temu, czego można było oczekiwać, była ładniejsza. Miała przezroczystą cerę, ogromne, spokojne oczy i ręce czarodziejki, które jakby niewidzialnymi nićmi wypracowywały osnowę haftu. Młodszej Amarancie brakowało trochę wdzięku, miała za to dużo wrodzonej dystynkcji i jakąś wewnętrzną powściągliwość odziedziczoną po zmarłej babce. Przy nich Arcadio, choć już ujawniało się jego podobieństwo fizyczne do ojca, był jeszcze dzieckiem. Uczył się sztuki złotniczej od Aureliana, który prócz tego nauczył go czytać i pisać. Urszula nagle uświadomiła sobie, że dom zapełnił się ludźmi, że jej dzieci dorosły do małżeństwa i wkrótce będą miały własne dzieci, a wtedy rodzina może rozproszyć się z braku miejsca. Wydobyła więc ze skrzynki pieniądze zgromadzone podczas długich lat ciężkiej pracy, przyjęła jeszcze więcej zamówień od klientów i przystąpiła do rozbudowy domu. Kazała urządzić paradny salon do przyjmowania gości, drugi, wygodny i przewiewny, na użytek codzienny, jadalnię ze stołem na dwanaście miejsc, tak by mogła zasiąść cała rodzina wraz z gośćmi, dziewięć izb sypialnych z oknami wychodzącymi na podwórze i długą galerię z parapetem na doniczki paproci i begonii, którą ogród różany chronił od żaru południa. Chcąc zbudować dwa nowe piece, poleciła poszerzyć kuchnię, zburzyć stodołę, w której niegdyś Pilar Ternera przepowiadała przyszłość Josemu Arcadiowi, i powiększyć ją dwukrotnie, żeby w domu nigdy nie zabrakło pożywienia. Na podwórzu w cieniu kasztana miała być zbudowana jedna łazienka dla mężczyzn, druga dla kobiet, a w głębi duża stajnia, ogrodzony kurnik, obora i wielka ptaszarnia, otwarta na cztery strony świata, żeby bezdomne ptaki mogły z niej dowolnie korzystać. Z eskortą tuzina murarzy i stolarzy, jakby zarażona twórczą pasją swego męża, Urszula decydowała, jak rozmieścić źródła światła i ciepła, dzieląc przestrzeń bez najmniejszego poczucia jej granic. Pierwotny dom, zbudowany własnoręcznie przez jego założycieli, zapełniły narzędzia, materiały, zmęczeni i ociekający potem robotnicy, którzy prosili wszystkich, żeby im się nie plątać pod nogami, nie podejrzewając, że to właśnie oni wszystkim plączą się pod nogami, doprowadzeni do rozpaczy workiem z ludzkimi kośćmi, prześladującym ich wszędzie swoim grzechotem. W tym bałaganie, wdychając opary niegaszonego wapna i smoły, nikt dobrze nie rozumiał, w jaki sposób zaczął wyłaniać się z wnętrzności ziemi dom nie tylko największy, jaki kiedykolwiek widziano w Macondo, ale też najbardziej gościnny i chłodny ze wszystkich istniejących na obszarze moczarów. José Arcadio Buendía, usiłując zaskoczyć Opatrzność Bożą pośród tego kataklizmu, nie dostrzegł w ogóle, co się wokół niego dzieje. Nowy dom był już prawie skończony, kiedy Urszula wyciągnęła męża z jego świata chimer wiadomością, że otrzymała nakaz pomalowania fasady na kolor niebieski, a nie na biały, jak postanowili. Pokazała mu oficjalne rozporządzenie na papierze. José Arcadio Buendía, nie rozumiejąc nic z tego, co mówi żona, odcyfrował podpis.

      – Kto to jest? – zapytał.

      – Corregidor2 – odpowiedziała zatroskana Urszula. – Mówią, że został


<p>2</p>

Słowo corregidor (przewodniczący zarządu miasta, sprawujący jednocześnie władzę sądowniczą i administracyjną) pochodzi od czasownika corregir – naprawiać (przyp. tłum.).