Łąka, ogród, młode aleje, wszystko poliniowane równo jak księga rejestrowa. Gaz i wentylatory, kanały osuszające i rezerwuar na wodę – wszystko najlepszego gatunku. Żelazne listwy i belki, ogniotrwałość od szczytu do fundamentów, mechaniczne windy dla służących, ich szczotek i mioteł – wszystko czego dusza zapragnie.
Wszystko? Zapewne. Gradgrindzięta posiadały gabinety wszystkich naukowych rodzajów: konchologiczny, metalurgiczny, mineralogiczny. Wszystkie próbki ułożone były w równych rzędach i opatrzone nalepkami, a kamienie i rudy wyglądały, jakby je od skał macierzystych odłupały przyrządy równie twarde jak własne ich nazwania. Jeżeli małe żarłoczne Gradgrindziątka pragnęły czego więcej, to widocznie były nienasycone.
Ojciec ich tymczasem kroczył w nastroju pełnym nadziei i zadowolenia. Był on czułym ojcem na swój sposób, ale zapewne dałby był o sobie definicję – gdyby tak jak Cesia Jupe był o definicję badany – że jest: "wysoce praktycznym ojcem." W tym wyrażeniu "wysoce praktyczny" lubowała się duma jego; było ono uważane za specjalnie stosowną dlań nazwę. Na każdym publicznym zgromadzeniu Coketownczyków, nie bacząc na cel tego zgromadzenia, zawsze jakiś Coketownczyk znalazł okazję do wzmianki o swym w y s o c e p r a k t y c z n y m przyjacielu, Tomaszu Gradgrind. Miłą była taka wzmianka wysoce praktycznemu przyjacielowi. Wiedział, że mu się to należy; ale z przyjemnością należność swą odbierał.
Kiedy wyszedł za granicę ziem miejskich, na grunt neutralny, o uszy jego obiły się dźwięki muzyki. Wrzask i bębnienie muzykantów należących do trupy cyrkowych jeźdźców, którzy założyli swoją tam siedzibę, brzmiały w najlepsze. Chorągiew, wywieszona na szczycie budynku, głosiła światu, że tu jest trupa jeźdźców Sleary'ego, który uprasza publiczność o łaskawe względy. Sam Sleary stał przy szkatułce i odbierał opłatę za wejście. Panna Józefina Sleary, według ogłoszenia na długim i wąskim afiszu miała rozpocząć widowisko tyrolskim, pełnym gracji, kwiecistym tańcem na koniu – wśród innych, zawsze jednak ściśle moralnych przedstawień, które trzeba było widzieć, aby w nie uwierzyć. S i n i o r J u p e tego wieczoru miał pokazać wyższą szkołę sztuk uczonego i zadziwiającego psa, zwanego Wesołołapy, a sam okazać niesłychaną siłę rzucając bez przerwy kule, ważące razem 75 cetnarów, tak że ciągły ich lot przedstawia jakoby kaskadę płynącą żelazem. Sztuka ta, olbrzymio- atletycznoakrobatyczna, nigdzie ani w tym, ani w innych państwach nie widziana, zdobyła już sobie szalone oklaski publiczności i dziś niezawodnie wykonaną będzie. Tenże sinior Jupe będzie miał honor bawić publiczność, przyprawiając sztuki swych kolegów prawdziwie szekspirowskimi żarcikami i dowcipami. Na zakończenie zaś widowiska ukaże się w ulubionej swej roli w hippo-farsie pod tytułem Podróż krawca do Brentfordu.
Tomasz Gradgrind nie zwróciłby, oczywiście, uwagi na tak płaskie rzeczy, lecz minąłby je, jako człek praktyczny, albo odmachując chustką te brzęczące owady od swych myśli, albo odsyłając je w duchu do domu poprawy. Ale zakręt drogi przyprowadził go ku tylnej części cyrkowej szopy, a tam była gromadka rozlicznych dzieci w rozlicznych pozycjach, ułatwiających im zaglądanie przez szpary do wnętrza przesławnego cyrku.
Ten widok zatrzymał Gradgrinda.
– No, proszę, te włóczęgi – rzekł do siebie – odciągają tłum młody od mej szkoły wzorowej.
Ponieważ między nim a młodym tłumem znajdowała się przestrzeń zdeptanej trawy i śmiecia, wyjął szkiełko z kieszeni kamizelki, aby przekonać się z jego pomocą, czy nie wynajdzie tam jakiego znajomego dzieciaka, które mógłby przepędzić. I przedstawiło mu się zjawisko nie do uwierzenia, ale doskonale widoczne: jego metalurgiczna Ludwika, zaglądająca gorliwie przez szparę między deskami ściany, i jego własny matematyczny Tomek, leżący prawie na ziemi, aby dojrzeć choć kopyto konia, na którym odbywał się ów tyrolski taniec z kwiatami. Oniemiały ze zdumienia Gradgrind zbliżył się do miejsca, na którym jego własna krew tak się poniżyła, i chwytając za ramiona swoje błędne dzieci zawołał:
– Tomaszu! Ludwiko!
I on, i ona zerwali się, zaczerwienili i zmieszali – lecz Ludwika śmielej patrzała na ojca.
Tomasz unikał jego wzroku i dał się machinalnie prowadzić do domu.
– W imię wyobraźni, próżniactwa i głupoty – rzekł Gradgrind prowadząc ich za ręce – co tu robicie?
– Chcieliśmy zobaczyć, co się tam pokazuje – odparła krótko Ludwika.
– Co tam się pokazuje?
– Tak, ojcze.
I chłopiec, i dziewczę mieli miny zakostniałej jakiejś nudy – osobliwie Ludwika. Ale z oschłej jej twarzyczki błyskało światło nie mające co oświecać; iskrzył się ogień nie mający co ogrzewać; widniała wyobraźnia jakimś cudem nie zamarła i ożywiająca jej rysy. Ożywienie to atoli nie było owym młodocianym, wesołym ożywieniem, ale połyskiwało niepewnymi, gorączkowymi, błędnymi blaski – jakoby to cierpienie smutne, które spostrzegamy na obliczu ślepego, gdy drogę chce odszukać.
Ludwika było to jeszcze dziecię, choć miała już piętnasty czy szesnasty rok życia – ale zdawało się, iż bliski już dzień, w którym nagle i od razu stanie się kobietą. To samo czuł i ojciec patrząc na nią. Była piękną. "Byłaby bardzo samowolną – mówił sobie w duchu, jak zwykle praktycznie – byłaby bardzo samowolną, gdyby nie była wychowana na faktach." Zwracając się do Tomasza:
– Tomaszu! Chociaż fakt bije w oczy, trudno mi uwierzyć, że ty, z twą edukacją i ukształceniem, mogłeś zaprowadzić siostrę na takie widowisko?
– To ja jego poprowadziłam – rzekła prędko Ludwika. – Prosiłam go, aby ze mną poszedł.
– Przykro mi to słyszeć. Bardzo mi przykro, istotnie. Tomasz przez to nie lepszy, a ty. Ludwiko,jeszcze bardziej jesteś winną.
Spojrzała na ojca znowu, ale łzy nie było w jej oczach.
– Ty, Tomaszu, i ty Ludwiko, gdy wam sfery nauki otworem stoją! Tomasz i ty – oboje, można powiedzieć, napełnieni faktami! Tomasz i ty – nałożeni do ścisłości matematycznej!
Tomasz i ty – tu!...- krzyknął pan Gradgrind – w tym sromotnym położeniu? Nie mogę przyjść do siebie ze zdziwienia!
– Bardzo byłam znużona, ojcze! Już od dawna znużona jestem – rzekła Ludwika.
– Znużona? Czymże?- zapytał zdumiony ojciec.
– Nie wiem czym. Zapewne wszystkim.
– Ani słowa więcej – odparł pan Gradgrind. – Dziecinnisz się. Nic nie chcę już o tym słyszeć.
Zamilkł i już nie przemówił przez cały czas, użyty na przejście pół mili drogi. Raptem zawołał:
– Co powiedzieliby najlepsi twoi przyjaciele. Ludwiko? Czy nie przywiązujesz żadnej wagi do ich dobrej opinii o tobie? Co powiedziałby pan Bounderby? Jak ci się zdaje?
Na to nazwisko córka ukradkiem rzuciła na ojca spojrzenie badawcze i przenikliwe. Gradgrind nie zauważył tego, gdyż, zanim spojrzał na nią, już oczy spuściła.
– Co? – powtórzył wnet. – Co powiedziałby pan Bounderby?
I przez całą drogę do Kamiennego Pawilonu, prowadząc, mocno oburzony, delikwentów swoich, powtarzał co chwil kilka:
– Co powiedziałby pan Bounderby?
Jak gdyby pan Bounderby był starą, wścibską plotkarką.
ROZDZIAŁ IV. PAN