Tytuł oryginału:
The Merry Adventures of Robin Hood
Projekt okładki:
Sylwia Malon
Przekład wierszy:
Włodzimierz Lewik
LEKTURA DLA KLASY VI
© Copyright for the Polish translation
by Halina Krzysztoń-Bełdowska, Joanna Krzysztoń
ISBN 978-83-7791-991-0
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
Wrocław 2018
Przygotowanie wydania elektronicznego: hachi.media
PROLOG,
Za dawnych czasów, gdy w wesołej Anglii panował dobry król Henryk II, w sherwoodzkich borach, nieopodal miasta Nottingham, żył sławny rozbójnik imieniem Robin Hood. Nie było na świecie tak znakomitego łucznika jak on ani nie było nigdy tak uciesznej kompanii jak jego stu czterdziestu kamratów, którzy wraz z nim buszowali po leśnych ostępach. Żyli sobie wesoło w sherwoodzkich borach, bez trosk i niedostatków, zabawiając się urządzaniem zawodów łuczniczych albo szermierczych pojedynków na kije, żywiąc się królewską dziczyzną, tęgo popijaną październikowym piwem.
Nie tylko sam Robin Hood, ale i wszyscy jego kamraci byli wyjęci spod prawa i trzymali się z dala od ludzi, a jednak prości mieszkańcy okolic kochali ich, gdyż kto tylko w potrzebie zwrócił się do wesołego Robina o pomoc, nie odchodził nigdy z pustymi rękami.
A teraz opowiem wam, jak to się stało, że Robin Hood popełnił przestępstwo, za co ścigany był przez prawo.
Gdy Robin Hood wyrósł na osiemnastoletniego młodzieńca, o krzepkich mięśniach i dzielnym sercu, szeryf Nottinghamu ogłosił zawody łucznicze, wyznaczając w nagrodę antałek piwa za najcelniejszą strzałę w całym hrabstwie Nottingham. „Wybiorę się i ja – rzekł Robin – rad bym spróbował szczęścia dla ślicznych oczu mojej dziewczyny i antałka dobrej październikówki”. Wstał więc, wziął swój tęgi, cisowy łuk, z tuzin albo i więcej wysmukłych strzał i wyruszył do Nottinghamu z miasta Locksley przez sherwoodzkie bory.
Był radosny, majowy poranek, gdy żywopłoty się zielenią, a łąki toną w kwiatach; gdy różnobarwne stokrotki i żółte pąki rzeżuchy, i śliczne pierwiosnki sypią się wzdłuż ciernistych głogów; gdy kwitną jabłonie i ptaki słodko śpiewają, skowronek o brzasku, drozd i kukułka; gdy chłopcy i dziewczęta spozierają na siebie z myślą słodką; gdy skrzętne gospodynie rozpościerają płótna na soczystej trawie, by je słońce wybieliło. Szedł przez cudny las, wśród rozmigotanych liści ptaki śpiewały pełną piersią i rozweselony Robin pogwizdywał sobie, idąc tak i myśląc o jasnych oczach Marianny, bo o takiej porze myśli chłopięce chętnie uciekają do ukochanej dziewczyny.
Kiedy tak szedł szparkim krokiem, pogwizdując beztrosko, natknął się niespodzianie na grupę leśniczych siedzących pod ogromnym dębem. Było ich piętnastu, zabawiali się, ucztując i pijąc. Obsiedli kręgiem olbrzymi pasztet, którym każdy się raczył pełną garścią i popijał spienionym piwem, czerpiąc je wielkimi rogami ze stojącej obok baryłki. Ubrani w strój leśniczych z jasnozielonego sukna, pięknie się prezentowali, siedząc tak na murawie pod rozłożystym, wspaniałym drzewem. Któryś z nich, z pełnymi ustami, zawołał do Robina:
– Hej, dokąd to idziesz, chłopaczku, z łukiem za dwa grosze i kołczanem niewartym szeląga?
Robin oburzył się, jako że chłopcy nie cierpią, aby im wytykano smarkaty wiek.
– Mój łuk i moje strzały – odparł – nie gorsze są od waszych. Co więcej, idę do miasta Nottingham na zawody łucznicze, sam szeryf je ogłosił. I będę strzelał wraz z innymi dzielnymi szlachcicami, a najlepszy otrzyma w nagrodę antałek wybornego piwa.
Na co odezwał się leśniczy ze spienionym rogiem w ręce:
– Patrzcie no go! Chłopaczku, masz mleko pod nosem, a pleciesz, że dorównasz najtęższym strzelcom z Nottinghamu? Przecież ty nawet prawdziwego łuku nie potrafisz porządnie naciągnąć.
– Założę się z wami o dwadzieścia marek – rzekł śmiało Robin – że na sto metrów trafię w każdy cel z pomocą Najjaśniejszej Panienki.
Tamci wybuchnęli śmiechem, a któryś powiedział:
– Brawo, osesku, brawo za przechwałkę! Dobrze wiesz, że nikt cię nie sprawdzi, bo nie ma tu do czego strzelać.
A inny zawołał:
– Zafunduj sobie, chłopaczku, piwo z mleczkiem.
Rozwścieczyło to Robina.
– Słuchajcie no, wy – powiedział. – Tam, na skraju polany, widzę stado jeleni, dalej niż sto metrów. Założę się o dwadzieścia marek, że upoluję najtęższego rogacza w stadzie, z przyzwoleniem Matki Najświętszej.
– Przybijam – zawołał ten, który go zaczepił. – I kładę dwadzieścia marek. Założę się, że nie ubijesz żadnej zwierzyny, choćbyś do jutra wzywał Matkę Najświętszą.
Robin wziął do ręki swój cisowy łuk, oparł go gryfem o podbicie stopy i zręcznie nałożył cięciwę; po czym osadził smukłą strzałę i podnosząc łuk, przyciągnął szare pióro do swego ucha; w jednej chwili zabrzęczała cięciwa i strzała pomknęła nad polaną, szybując jak jastrząb na północnym wietrze. Najszlachetniejszy rogacz w stadzie wspiął się rozpaczliwie i padł martwy, rosząc zieloną ścieżkę serdeczną krwią.
– Ha! – wykrzyknął Robin – jak wam się ten strzał podoba, druhu miły? Dawaj zakład. Szkoda, że nie założyłem się o trzysta funtów.
Leśniczych gniew ogarnął, a ten, który zaczepił Robina i przegrał zakład, rozeźlił się najwięcej.
– Figę dostaniesz, a nie zakład – zawołał. – I zmykaj lepiej, gdzie pieprz rośnie, bo jak mi Bóg miły, tak ci obiję gnaty, że ci się wszystkiego odechce.
– Czy ty nie wiesz – powiedział drugi – że zabiłeś królewskiego jelenia i wedle praw najjaśniejszego pana, króla Henryka, powinno ci się zgolić uszy?
– Łapać go! – zawołał trzeci.
– Wara – odezwał się czwarty – puśćmy go wolno, bo to młodzik jeszcze.
Robin Hood nie odezwał się ni słowem, tylko patrzył na leśniczych ponuro; wreszcie odwrócił się na pięcie i poszedł precz przez polanę. Ale okrutny gniew ściskał mu serce, gdyż Robin miał krew młodą, gorącą i skłonną do wrzenia.
Otóż lepiej by było dla tego, który go pierwszy zaczepił, gdyby zostawił Robina w spokoju, ale złość go poniosła, bo miał już mocno w czubie i nie mógł znieść, że taki smarkacz zakpił sobie z niego. Więc znienacka zerwał się na nogi i schwycił łuk.
– Dam ci bobu! – zawołał i ze świstem wypuścił strzałę za Robinem.
Robin powinien był dziękować Bogu, że leśniczemu od piwska we łbie się kręciło, inaczej pożegnałby się z życiem; strzała świsnęła o trzy cale od jego głowy. Robin odwrócił się, błyskawicznie napiął łuk i posłał swoją strzałę.
– Powiedziałeś, że żaden ze mnie łucznik – zakrzyknął – ale spróbuj to powtórzyć!
Grot pomknął prościutko, leśniczy z krzykiem zwalił się na ziemię i legł twarzą w trawie, z kołczana grzechocząc sypnęły się strzały, a szary bełt tkwiący w jego piersi zbroczył się krwią. Ledwie tamci ochłonęli