– Kiedy mój brat powrócił?
– W tej chwili właśnie.
– Gdzie jest morderca?
– Umknął.
Uczciwość każe mi przyznać, że podczas tej odpowiedzi spuściłem wzrok ku ziemi. Prawie wstydziłem się własnych słów.
– Czy mój brat stracił jego trop?
– Nie, nie straciłem go jeszcze dotychczas. Morderca przybędzie tutaj niebawem.
– Niech mi to Old Shatterhand opowie.
Usiadłszy z Winnetou na kamieniu, dokładnie i zgodnie z prawdą zdałem mu sprawę ze wszystkiego. Słuchał w milczeniu, dopiero gdy skończyłem, odezwał się:
– Old Shatterhand wykonał swoje zadania znakomicie, a na końcu postąpił nawet bardzo mądrze. Sam Hawkens będzie bardzo żałował swej nieostrożności, ale wydobędziemy go z niewoli. Ja także sądzę, że Kiowowie nadejdą, lecz przyjmiemy ich inaczej, niż się spodziewają. Z jeńcem nie należy się źle obchodzić, ale pilnować go trzeba jak oka w głowie. Jutro wybuduje się grobowce dla Inczu-czuny i Nszo-czi. Czy mój brat będzie przy tym?
– Byłoby mi bardzo przykro, gdyby Winnetou na to nie zezwolił!
– Nie tylko zezwalam, lecz proszę o to. Twoja obecność zachowa może życie wielu synom bladych twarzy. Prawo krwi domaga się śmierci wielu białych ludzi, lecz oko twoje jest jak słońce, które rozmiękcza twardy lód i zamienia go w orzeźwiającą wodę. Wiesz, kogo utraciłem. Bądź mi ojcem i bądź mi siostrą zarazem; proszę cię o to, Szarlih!
Łza zabłysła mu w oku. Wstydził się jej i nie pokazałby nikomu. Skrył się w szałasie, w którym leżeli zmarli.
Dziś po raz pierwszy nazwał mnie po imieniu Karol i później wymawiał to imię zawsze tak samo jak teraz – Szarlih.
Powinienem teraz opowiedzieć o pogrzebie, który się odbył ze wszystkimi indiańskimi ceremoniami. Wiem, że dokładny jego opis byłby zajmujący, ale kiedy przypominam sobie te smutne godziny, dziś jeszcze odczuwam ból tak głęboki, jak gdyby się to stało dopiero wczoraj. Opis pogrzebu wydaje mi się jakby zbezczeszczeniem – nie grobowców, lecz pomnika, który wystawiłem im w mym sercu i który otaczam nieustanną, pełną uszanowania opieką. Dlatego proszę, żeby mi było wolno zaniechać tego opisu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
WYSWOBODZENIE SAMA
Łatwo sobie wyobrazić, jak bolał Winnetou z powodu utraty ojca i siostry. Podczas pogrzebu mógł tę boleść okazać, potem jednak musiał ją zamknąć w sobie głęboko. Nakazywał mu to z jednej strony indiański obyczaj, a z drugiej – konieczność zwrócenia całej uwagi na spodziewane przybycie Kiowów. Nie był to już przygnieciony gorzką stratą syn i brat, lecz wódz wojennej drużyny, na której czele zamierzał odeprzeć napad nieprzyjaciół i pochwycić mordercę swych bliskich. Miał już widocznie plan gotowy, gdyż zaraz po pogrzebie kazał Apaczom przygotować się do drogi i sprowadzić konie, które znajdowały się w dolinie.
– Czy wpadłeś może na tę samą myśl, co ja, żeby zwabić Kiowów w takie miejsce, w którym by się nie mogli bronić.
– Tak, taki jest mój plan. Niedaleko znajduje się wąski, skalisty parów. Tam chcę zwabić nieprzyjaciół.
– Sądzisz, że to się uda?
– Skoro się znajdą w tym parowie, na którego ściany wspiąć się nie można, zaatakujemy ich z przodu i z tyłu. Będą musieli się poddać, jeżeli nie zechcą dać się bezbronnie wystrzelać. Uczynię to dla mojego brata i daruję im życie, wystarczy mi, że dostanę w ręce Santera.
– Dzięki ci! Serce Winnetou stoi otworem dla dobrej myśli. Może i w innej sprawie żywi on równie łagodne zamiary.
– O jaką sprawę chodzi Old Shatterhandowi?
– Chciałeś zaprzysiąc zemstę wszystkim białym, a ja prosiłem cię, żebyś tego nie czynił od razu, lecz zaczekał z decyzją, aż minie pogrzeb. Czy wolno mi wiedzieć, co teraz postanowiłeś?
Zapytany patrzył przez pewien czas na ziemię, a potem podniósł na mnie jasny wzrok, wskazał na szałas, w którym przed pochowaniem leżały zwłoki i odrzekł:
– Ubiegłą noc spędziłem tam przy umarłych i walczyłem ze sobą. Zemsta podsunęła mi wielką, śmiałą myśl. Chciałem sprowadzić wojowników wszystkich czerwonych plemion i wyruszyć z nimi przeciw bladym twarzom. Gdybyśmy nawet z tej walki wyszli zwycięsko, to jednak bladych twarzy jest tyle, że mogliby przeciwko nam wysyłać coraz to nowe hufce, gdy tymczasem my nie zdołalibyśmy naszych strat uzupełnić. Zwycięstwa wyniszczyłyby nas wolniej wprawdzie, ale tak samo pewnie jak klęski. Musiałem to sobie szczerze powiedzieć, kiedy siedziałem w nocy przy moich zmarłych. Postanowiłem więc zaniechać tego planu. Moja zemsta ograniczy się teraz tylko do tego, że pochwycę i ukarzę Santera. Kiowów puścimy wolno.
– Te słowa wprawiają mnie w dumę z powodu przyjaźni, która nas łączy; nigdy ci ich nie zapomnę. Jesteśmy mimo to obaj przekonani, że Kiowowie nadciągną. Idzie tylko o to, żeby się dowiedzieć, kiedy przybędą.
– Przybędą tu już dzisiaj – rzekł stanowczym tonem, jak gdyby szło o stwierdzenie faktu zupełnie dowiedzionego.
– Skąd możesz to wiedzieć na pewno?
– Wojownicy, z którymi mieliście do czynienia tam, nad wyschłą rzeką, chcieli was pociągnąć za sobą, nie mieli jednak czasu zaatakować, ponieważ postanowili przyjechać tutaj. Wysłali więc jednego lub kilku wojowników do swoich z rozkazem, żeby wyruszono przeciwko wam ze wsi. Tym posłańcom powierzyli także Sama Hawkensa. Po tych zarządzeniach zboczyli z poprzedniego kierunku i ruszyli ku Nugget-tsil. Chodziło o to, żebyście wy tej zmiany kierunku nie zauważyli, musiała się więc ona odbyć w miejscu, w którym nie zostają ślady. Miejsca takie są rzadkie, trzeba ich szukać, a to zabiera czas. Dlatego też Kiowowie nie mogli nadejść tu wczoraj, ale dziś przybędą na pewno.
– Wysłałem na najwyższe drzewo w okolicy wojownika, który zobaczy Kiowów, jak tylko się zbliżą, bo ma sokole oczy. Ujrzawszy ich, zejdzie natychmiast i doniesie mi o tym.
Przyprowadzono konie. Mój koń i Mary Hawkensa były też z nimi. Ruszyliśmy do parowu, który miał być pułapką. Każdy prowadził swego konia za cugle, gdyż droga była zbyt niewygodna, by można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas z polanki na północ, potem w las opadający dość stromo ku dołowi. Na dole znajdowała się otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku wznoszącej się jak wysoki, prostopadły mur, skalnej ścianie, którą przecinał wąski parów. Wskazując na ten parów, Winnetou powiedział:
– Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
Słowo to określało bardzo dobrze wąskie przejście, którym teraz przejeżdżaliśmy. Ściany biegły z obu stron prawie prostopadle ku niebu i niepodobna było się na nie wdrapać. Gdyby Kiowowie okazali się tak głupi i wjechali tutaj po obsadzeniu przez nas obu wejść, bronić się tu byłoby z ich trony szaleństwem.
Droga nie wiodła prosto, lecz skręcała to w prawo, to w lewo i kwadrans upłynął, zanim stanęliśmy u wylotu parowu, gdzie zsiedliśmy z koni. Po chwili ujrzeliśmy Apacza, który wypatrywał z drzewa Kiowów.
– Przybyli – oznajmił. – Chciałem ich zliczyć, ale nie mogłem, bo nie jechali pojedynczo